St. Sitarzystka

O ile sama St. Vincent to dla mnie postać bezwzględnie ważna, przede wszystkim jako jedna z tych gitarzystek, które mocno rozhermetyzowały i otworzyły na kobiece bohaterki tę ciągle dość męską specjalność, to jednak z płytami Annie Clark bywa różnie. Podobają mi się bardzo, albo całkiem średnio. Z nową jest ciekawie, bo może być bardzo udana albo zupełnie przeciętna w zależności od perspektywy. St. Vincent nagrała tym razem album z lat 70. I wielbicielom rocka tamtej dekady rzecz się powinna spodobać. Niestety, jest to przy tym lekko drugorzędna płyta z lat 70. Choć niewykluczone, że taka miała być. I nawet niewykluczone, albo nawet prawie pewne, że jest jej z tą drugorzędnością bardzo do twarzy, bo przynajmniej może sobie spokojnie pograć. 

Album Daddy’s Home miał być podobno w założeniu echem piosenek Steely Dan słuchanych w samochodzie podczas dziecięcych podróż autorki z ojcem. A jest bardziej listem miłosnym do estetyki soulu z lat 70., trochę do Steviego Wondera, no i przede do nagrań Davida Bowiego czy Pink Floyd z tamtej dekady. Z bardzo niefortunnie dobranym i mało reprezentatywnym dla płyty (brzmi jak odrzut z poprzedniej, hybryda między Prince’em a Bowiem, nieco krzykliwa i trochę przytłoczona kolejnymi partiami wokalnymi) pierwszym singlem Pay Your Way in Pain, ale też finezyjnie funkującymi momentami, soulowymi chórkami i partiami wurlitzera, na którym grają na zmianę dwie ważne dla albumu osoby: producent Jack Antonoff i aranżer Thomas Bartlett, w teamie St. Vincent stale od czasu znakomitej płyty Masseduction (jeden z albumów roku 2017 na Polifonii). Ciekawe, bo w całości to album zupełnie inny niż tamten.  

Masseduction było otwartym, mocnym, dynamicznym monolitem, Daddy’s Home to inna płyta – w sensie swobody i instrumentacji, a także tempa. Dalej świetnie wyprodukowana i to z pewnością łączy ją z albumami Steely Dan. Ale jest jeszcze jedno – brzmienie elektrycznego sitaru, w postaci mającego gitarową formę instrumentu Danelectro z lat 60., który Clark dostała w prezencie od Antonoffa. Pamiętamy solo na sitarze w Do It Again, jednym z pierwszych klasyków Steely Dan. To jest jakiś klucz, tylko że na Daddy’s Home sitar jest w samym centrum zdarzeń. I jeśli zaczniemy słuchać płyty jego tropem, odnajdziemy wspaniały główny temat My Baby Wants a Baby, jednego z najlepszych utworów na płycie. W The Melting of the Sun sitar wprowadza klimat psychodelii. Kolejne z czołowych nagrań – Down and Out Downtown – to również to samo brzmienie. Świetnie słyszalne w miksie i nadające się do wplatania melodyjnego wzoru w najbardziej gęstą fakturę. 

Ale jeśli klucz tego wszechobecnego sitaru, to może klucz wirtuozerii w ogóle? Przy całej swojej swobodzie i kompozycjach, które bywały już u niej lepsze, St. Vincent stworzyła po prostu najbardziej popisowy ze swoich albumów. Długie solo w Live in the Dream przywołuje styl Davida Gilmoura. Skojarzenia z Pink Floyd przynosi także The Laughing Man. Somebody Like Me to z kolei marzycielskie brzmienie gitary hawajskiej. Mnóstwo dłuższych i krótszych momentów rozsianych po całym albumie przynosi różnorodne próbki rewelacyjnej techniki i swobodnego stylu. I w ten sposób płyta, choćby i gorsza od Masseduction, przynosi poniekąd to, za co szanuję St. Vincent najbardziej. W całym tym twórczym chaosie jest jednak jakaś metoda. 

ST. VINCENT Daddy’s Home, Loma Vista 2021, 7-8/10