Brzmienia na skraju załamania

Raz się pożycza słowa, innym razem oceny. Dzisiaj pożyczę od Pitchforka tę ósemkę dla Bonniego ‚Prince’a’ Billy’ego i Matta Sweeneya, ale postaram się zrobić z niej lepszy, a przynajmniej autorski użytek. Bo płyta Superwolves, następczyni znakomitego Superwolf sprzed szesnastu lat – jednego z najlepszych albumów Billy’ego w ogóle – godna jest osobistego, szczerego wyznania. Jej poprzedniczka wylądowała w rocznej dziesiątce najlepszych płyt „Przekroju”, a sami autorzy przyjechali wtedy na koncert do ciasnej piwnicznej salki warszawskiego Punktu. Podobało mi się, ale z perspektywy zrozumiałem dużo więcej z tego, dlaczego mi się podobało. Chodzi o to, że Sweeney i Billy to idealne połączenie brzmień na skraju całkowitej zmiany, transformacji, przełamania. Jeden ma łamiący się, lekko schrypnięty, błyskawicznie rozpoznawalny głos. Drugi wybrał głównie gitarę elektryczną do akompaniamentu w utworach, w których naturalnym wyborem byłby akustyczny instrument. I operuje w sferze pomiędzy czystym a przesterowanym brzmieniem, które nie dość, że najbardziej pasuje w tej konwencji, to jeszcze w ogóle wydaje się dziś najciekawsze. 

Takie płyty przypominają mi, jak wiele lat straciłem, dorastając z wizją gitary koniecznie przepuszczonej przez efekt distortion w cięższych rockowych lub metalowych kontekstach. To jeden z powodów, dla których dziś prawie w ogóle nie sięgam po ciężką muzykę – z pewnością dużo fajnego się tam dzieje, ale mało mnie kręci ten moment, kiedy nie bardzo już słychać wyjściowe brzmienie instrumentu. W pewnym stopniu chyba nadrabiam stracone lata. I dlatego w gronie swoich bohaterów gitarowych – które oczywiście nieustannie się zmienia – mam ostatnio postaci w rodzaju Marca Ribota, opisywanego tu niedawno Blake’a Millsa czy właśnie Matta Sweeneya. Czyli użytkowników raczej grubych strun, które każą wybierać techniki z okolic gry na gitarze akustycznej, no i bardziej starych fuzzów, do tego jeszcze poruszanie się w tej ciekawej sferze na skraju załamania, na styku czystego i brudnego brzmienia. Swoją drogą, jeden z gitarowych kanałów publikuje ciekawą serię rozmów/spotkań z artystami, które prowadzi Sweeney. I oglądając je, czekałem, aż Sweeney zacznie raczej mówić coś o sobie (bo goście – z całym szacunkiem – zwykle jednak obchodzili mnie nieco mniej). No i podczas jednej z takich rozmów nie tyle opowiedział, co zapowiedział nadchodzący album z Billym, potwierdzając tym samym, że rzecz powstawała wyjątkowo długo. To odcinek z roku 2014 i pojawia się tu motyw z jednej z najbardziej wzruszających piosenek na tegorocznej płycie, Good to My Girls:   

Tyle tytułem ważnej dla mnie dygresji. Oczywiście są bardziej drapieżne momenty w popisach Sweeneya na tej płycie – już choćby solówka w pierwszym na liście Make Worry For Me (singlowy, choć na płycie to nawet nie jest czołówka). Ale z szerokiego asortymentu swoich umiejętności – w końcu jest jednym z bardziej docenianych sidemanów Ameryki, zapraszanym przez Ricka Rubina na sesje Neila Diamonda czy Adele – gitarzysta wybierał te, które balansują na granicy emocjonalnego wybuchu. Weźmy to Good to My Girls. I ten utwór (różnie interpretowany, ja wolę prostą sytuację Bonniego z żoną i córką jako człowieka spełniającego się poprzez oddanie – My existence is good, I guess, cause I’m good to my girls), i wzruszające, kreślące podobnie prostą, niby codzienną sytuację My Blue Suit opowiadane są na granicy wzruszenia. Taki moment na moment przed wybuchnięciem płaczem, kiedy jeszcze się trzymacie. Nie pierwszy raz BPB udało się obraz takiej chwili uchwycić. 

Ten drugi w ogóle nie przynosi partii perkusyjnych (jak duża część repertuaru tej płyty). Ten pierwszy – tylko lekko zarysowane. Gitara jest instrumentem rytmicznym, solowym, daje harmoniczną bazę wokalom, czasem towarzysząc im w tle głównym motywem melodycznym, buduje emocje, a od czasu do czasu wypełnia przestrzeń efektownym ornamentem. Długa jest lista zadań dobrego gitarzysty – część z nich, przy założeniu gry palcami, którą Sweeney preferuje, eliminuje konieczność zatrudniania basisty, inne właściwie pozwalają sobie odpuścić bębniarza. Choć OCZYWIŚCIE album zapowiadało bardzo mocne rytmicznie, tętniące życiem (co zabawne w kontekście tytułu) i radosne Hall of Death z gościnnym udziałem Mdou Moctara. Ten zabieg z wyścigami przeplatających się dwóch partii gitary – przesterowanej gitary i czystej – to rzecz, którą niejeden raz słyszałem w muzyce afrykańskiej. Podobnie zanurzone w tamtej tradycji jest Shorty’s Ark – tu słychać inspiracje afrykańską wersją bluesa. Mam też wrażenie, że pokaz specyficznych perkusyjnych technik Blake’a Millsa z linkowanego wyżej filmu mógł też zostawić ślad w pamięci Sweeneya. Choć już brzmienie w stylu Ali Farka Tourego odtwarza się nie efektami czy trickami, tylko techniką. Chwilę wcześniej mamy bluesa amerykańskiego, a za moment country (włącznie z klasykiem There Must Be Someone). I słyszymy lepszego gitarzystę niż na Superwolf.

Sweeney mówił gdzieś, że to najbardziej niewymuszona z jego płyt. Ale z drugiej strony, to album surowszy od poprzedniej płyty duetu, a zarazem taki, na którym jako główny instrumentalista co kilka minut musi wymyślać zupełnie inny sposób wprowadzania tekstu i wokalu. W równej mierze dzięki niemu – czułemu akompaniatorowi – ta płyta buduje bardzo mocne emocjonalnie obrazy, właściwie nie uciekając się do hałasu czy krzyku. Podobnie powściągliwe są teksty – go fuck yourself pada raz, ale za to od razu w odniesieniu do Boga. Pewnie nieprędko znajdziecie tabulatury i nieprędko na TikToku ktoś zacznie te utwory odtwarzać na wyścigi – i to jest pewnie dokładnie ten brzmieniowy sweet spot i to bezpieczne miejsce, dokąd w czasach powszechnego mistrzostwa szybkościowego i technicznego ucieka sztuka grania na gitarze. 

BONNIE ‚PRINCE’ BILLY & MATT SWEENEY Superwolves, Drag City/Domino 2021, 8/10