Poezja na ustawieniach fabrycznych

To akurat każdy Polak sobie potrafi wyobrazić. Na przykład Halina Frąckowiak czyta wiersze Słowackiego i Mickiewicza (może lepszą analogią byłaby Karin Stanek albo Helena Majdaniec, ale nie żyją), a Józef Skrzek gra na syntezatorach. Niemożliwe? Przeciwnie. Podczas gdy świat wydaje się odkrywać muzyczny potencjał poezji romantycznej przy okazji albumu Marianne Faithfull i Warrena Ellisa, my, Polacy, mamy coś takiego w każdym pokoleniu. I to kilka razy. Żeby nie być gołosłownym – pomysł dopisania muzyki do wierszy poetów romantycznych jest dla nas mniej więcej tak oryginalny:

Wiem, przykłady dobrałem tendencyjnie. Ale mam w zanadrzu Niemena, Grechutę, Napiórkowskiego oraz Stasiuka i Haydamaky. I nie zawaham się ich użyć. Choć chyba nie ma sensu uderzać od razu w wysokie tony, bo nowy album Marianne Faithfull, którą uwielbiam za idealne połączenie najlepszych cech francuskiej i angielskiej elegancji, podszytej arystokratyczną wyniosłością i zarazem rebelią, prezentowanej już w babcinym wydaniu. Za przepalony głos, pewność siebie, poczucie humoru i umiejętność zaskakiwania w długiej dyskografii z wybitnymi płytami rozsianymi w najróżniejszych momentach. Dlatego – z góry mówię – skłonny jej jestem wybaczyć to, co zrobiła na She Walks in Beauty. Uwielbiam też Warrena Ellisa – za bezczelność, duży spryt, a także swoiste lenistwo muzyczne skutkujące często rzeczami na granicy geniuszu, choćby na albumie Skeleton Tree i kilku innych nagranych z Nickiem Cave’em, za pośrednictwem którego poznali się zapewne z Faithfull. Tutaj pozostaje jednak daleko od tej granicy. 

Na She Walks In Beauty dostajemy to, co duet reklamuje. Czyli angielską poezję romantyczną czytaną przez Faithfull do podkładów muzycznych Ellisa. Nie będę jednak recenzować Byrona, Shelleya czy Keatsa. Ale jeśli to pominąć, ze smutkiem stwierdzam, że niewiele pozostaje do recenzowania. Ton głosu Faithfull jest piękny jak zwykle, ale interpretacje już raczej monotonne. A to, co robi Ellis, przekracza momentami, niestety, subtelną granicę między lenistwem a hucpiarstwem. 

Jak powszechnie wiadomo, australijski multiinstrumentalista posługuje się ostatnio paletą tanich syntezatorów Korga – z microKorgiem na czele. Nie ma nic złego w tych urządzeniach – przeciwnie, wiele ułatwiły dzięki fantastycznemu stosunkowi jakości do ceny. Ale ta pożądana cecha – i jeszcze mobilność, bo większość tych klawiatur chodzi również na baterie – doprowadziła do tego, że szybko stały się standardem przemysłowym. A jak to bywa ze standardem – tzw. presety, czyli fabrycznie wbudowane brzmienia, stały się czymś popularnym i rozpoznawalnym. A Ellis parokrotnie dowiódł, że ma słabość do presetów. Muzyka, która ilustruje czytane przez Faithfull wiersze, jest więc najczęściej dalekim echem muzyki robionej dla Cave’a, z plumkającym akordowe arpeggia fortepianem na tle syntezatorowych padów – gra, zgadliście, Nick Cave. Nie poszerza to znacząco spektrum brzmieniowego. Przeciwnie – okazuje się zachowawcze, bezpieczne i nudne. Gamechangerem nie okazuje się też Vincent Segal, który gra w kilku fragmentach na wiolonczeli, ani tym bardziej Brian Eno, choć w The Bridge of Sighs przynajmniej dość ewidentnie wprowadza atmosferę swoich nagrań. Ciekawiej jest też, gdy Ellis zapętla brzmienia akustyczne, ale to wciąż raczej guma do żucia dla uszu, w najlepszych momentach marzycielska, w najgorszych ckliwa. Zupełnie inaczej niż poezja romantyczna – nie wylatuje nad poziomy, nie przyprawia o dreszcz, prawdę mówiąc nawet ciśnienia nie podwyższy.   

MARIANNE FAITHFULL, WARREN ELLIS She Walks in Beauty, BMG 2021, 5-6/10