Szok i niedowierzanie: Kings Of Leon brzmią jak… Kings Of Leon

Bilety na brodaczy – kupię lub sprzedam! – słyszano podobno wśród londyńskich koników przy okazji pierwszych występów Kings Of Leon w Wielkiej Brytanii. Wtedy na brodacza na ulicy można było krzyknąć per brodaczu i jeszcze nie odwracało się na te słowa dziesięciu osobników, w tym prawnik, dwóch posłów na Sejm i sprzedawca warzyw. Do dziś zespół z Nashville przeszedł pełną drogę – od modnego, nowego zjawiska, kolejnego po The Strokes odkrycia tego samego zresztą menedżera z firmy RCA, aż do wypełniaczy stadionów próbujących odświeżyć swoje brzmienie i odmienić status nudnych i oczywistych gwiazd rocka. A to wszystko jeszcze przed czterdziestką. Pisałem kiedyś z dużym entuzjazmem po pierwszych płytach KOL, później nagrali kilka albumów słabych i nudnych, a na When You See Yourself spotykamy ich w momencie, gdy spoglądają w lustro i próbują coś zmienić. Wychodzi to samo, tylko nagrane z nieco większą uwagą i skupieniem.   

Z tymi wypełniaczami stadionów jest zabawnie – bo bardzo europejsko. Piszą o nich czasem, że to The Beatles w negatywie. Rzeczywiście – zgadza się prawie wszystko: jest ich czterech, a zamiast ze Starego Kontynentu do USA bracia (i jeszcze ich bratanek) Followillowie jechali w odwrotnym kierunku – jako Amerykanie podbijać Europę. Zgadza się, niestety, również to, że w przeciwieństwie do The Beatles pod względem umiejętności songwriterskich raczej się zwijali niż rozwijali. Kiedy jeszcze wymyło z ich muzyki dużą część wpływów Southern rocka i rhythm’n’bluesa, a Caleb Followill trochę ograniczył chrypienie, które w pierwszych nagraniach przechodziło w efektowny skrzek, okazali się nudnym, bo przewidywalnym, headlinerem wielkich festiwali, z trudem dostarczającym zgrabne single, ale albumy to już niekoniecznie.    

Dopóki więc żona nie wyrzuci mnie z domu (a nawet nie może, bo kwarantanna) za słuchanie w kółko nowego albumu Kings Of Leon (wychodzi jutro), dwie informacje. Jedna dobra, druga zła. Ale właściwie są jedną i tą samą wiadomością, więc skompiluję w jednym zdaniu: Followillowie postawili na brzmienie. Po raz kolejny zatrudnili brytyjskiego producenta Markusa Dravsa (który pracował także przy nieco plastikowym Walls), ale najwyraźniej inaczej do tej współpracy podeszli, bo utytułowany fachowiec od Arcade Fire czy Coldplaya wykręcił im brzmienie bliższe temu z pierwszych albumów i wyeksponował to, co się w KOL udaje: charakterystyczny głos i takież brzmienie gitar. Postawił na naturalność nagrania i nie zdziwię się, jeśli przytuli za to za rok kolejną nagrodę Grammy w rockowej kategorii. Owszem, brak tu dynamiki i drapieżności pierwszych dwóch płyt, a sekcja KOL gra bardziej w stylu nowej fali niż południowego rock’n’rolla, ale znalazłem kilka bardzo przyjemnych momentów, i to niekoniecznie singlowych: od otwierającego całość When You See Yourself, Are You Far Away po Golden Restless Age oraz Time In Disguise z (o dziwo) lepszej drugiej części albumu, który polecam przesłuchać do końca. 

Proszę się jednak nie spodziewać zbyt wiele. Na ryzyko, coraz rzadziej obecne w działaniach zespołów rockowych o takim statusie, nie ma tu oczywiście miejsca. Płyta jest przedwczorajsza, nie żyje emocjami dzisiejszego świata, bo powstała jeszcze w roku 2019, a z datą wydania nie czekali, żeby nam zrobić niespodziankę, tylko licząc na intratne propozycje koncertowe i dobrą promocję. To pole, na którym muzyka podlega prawom wyważonej ekonomii: mniej szaleństwa za wyższe sumy. Zapomnijcie więc o drapieżności, zapomnijcie o jakichś szczególnie szczerych, mocnych wyznaniach, a najlepiej zapomnijcie o oczekiwaniach – wtedy być może spodoba wam się to nawet bardziej niż mnie. 

KINGS OF LEON When You See Yourself, RCA 2021, 6-7/10