Uzupełniłem zapasy zachwytu

Co napędza recenzenta? Zachwyt. Parę razy tu o tym pisałem. Znalezienie naprawdę świeżej i uzależniająco atrakcyjnej muzyki to główny cel tej całej roboty. Materializuje się czasem ledwie raz na parę miesięcy. W moim wypadku w muzyce Sama Gendela, który wydał przed weekendem tzw. odrzuty. Czyli 3 godziny i 40 minut nagrań zrealizowanych w ciągu ostatnich ośmiu lat, które są i łącznie, i na wyrywki najwspanialszą rzeczą, jakiej słuchałem od miesięcy. Pamiętacie tę wielką historię o Milesie Davisie, jak to pod koniec życia chciał po raz kolejny zreformować jazz tak, by odzwierciedlał rewolucję hiphopową? Kierunek słuszny, ale to był jeszcze, trzeba przyznać, jazz spięty z hip-hopem na agrafkę. Potem pojawiało się mnóstwo kolejnych prób, aż w końcu w XXI wieku słyszycie muzykę Gendela (choćby na jego poprzednich płytach solowych czy albumie duetu z basistą Samem Wilkesem) i jest to coś pomiędzy jazzem a hip-hopem, i to tym w wersji z nagrań J Dilli czy Madliba. Ujmując to w kategoriach fizyki – to taki, khem, odpowiednik dualizmu korpuskularno-falowego. Jak patrzycie z perspektywy hip-hopu, to widzicie hip-hop, ale z punktu widzenia jazzu – też wszystko się zgadza. Problem polega na tym, że monstrualny Fresh Bread przynosi jeszcze więcej punktów odniesienia, bo pochodzący z Kalifornii Gendel jest zarazem wyraźnie zafascynowany popem i muzyką elektroniczną z pogranicza ambientu. Na pytanie, czym interesuje się najbardziej, odpowiada: tak.  

Jeśli saksofon Gendela (bo to w pierwszej kolejności saksofonista) czasem zasypia, śni mu się pewnie, że jest trąbką Jona Hassella – że mniejszy i zwinniejszy, bardziej giętki brzmieniowo. I ten tłumiony alt momentami brzmi jak instrument z innej planety, tym bardziej że regularnie przetwarzany bywa przez cały szereg harmonizerów, chorusów i Bóg jeden wie, co tam jeszcze. Tyle że na saksofonie – nawet postrzeganym jako instrument o niebywałej elastyczności, momentami trochę syntezator – rzecz się nie kończy. Gendel grywa na gitarze, programuje beaty, wykorzystując jakieś przedpotopowe narzędzia w rodzaju Electro Harmonixa DRM32 (który dał tytuł jego zeszłorocznej płycie DRM). Nie jest to jednak – tutaj znów daje o sobie znać ten niejednoznaczny charakter jego muzyki – działalność producencka. To raczej produkcja na żywo – błądzenie, improwizacja. Jeśli posłuchacie wklejonego wyżej występu artysty na stacji kolejowej w Los Angeles, zobaczycie, o co chodzi – nic nie zostało wcześniej ustalone, Gendel gra z przestrzenią, potrafi zagrać koncert, wtapiając się w dworcowy harmider i zapowiedzi z głośnika. A zarazem potrafi nagrać Cruzin Wit (było na sobotniej playliście), które jak na odprysk producencki zachwyca niczym dopracowany przebój pop.     

Na Fresh Bread właśnie te przejścia od klimatu do klimatu, od zaskoczenia do zaskoczenia, są najbardziej fascynujące. W chwilę po wspomnianym Cruzin Wit słuchamy na przykład płynącej, hipnotyzującej wersji standardu jazzowego Misty. Z tak współczesną, tak dzisiejszą wersją tej kompozycji jeszcze się nie spotkałem. W They B All Like Gendel składa coś, co jest wymarzonym beatem dla współczesnego rapera. A zaraz potem w koncertowym Infant Joy próbuje poprawiać smoothjazzową estetykę Kenny’ego G, łącząc go z wrażliwością Aphex Twina. W kolejnej chwili usłyszymy Wwaasshh nagrane z perkusistą Carlosem Niño (stały współpracownik Gendela): o, ambient! A potem w Sometimes I Feel So Good: o, znowu przebój! I na przykład jeszcze Iguana Queen: o, to jest to, co chciał Davis, tylko lepiej. A na dokładkę mamy jeszcze When I Am Laid In Earf – śpiewaną syntetycznym głosem arię z opery Henry’ego Purcella.

To spojrzenie na klasyczny jazzowy repertuar słyszalne w Misty było nawet tematem zadania, jakie zleciła Gendelowi wytwórnia Nonesuch, podpisując z nim kontrakt (nagrywa też stale dla kalifornijskiej Leaving Records). Nagrał dla nich Satin Doll z nowymi wersjami m.in. Freddie Freeloader z Davisowskiego Kind of Blue, klasycznego Afro Blue czy tytułowej kompozycji Duke’a Ellingtona. A za niecałe dwa tygodnie Gendel pojawi się na płycie Pino Palladino (basówkowego weterana znanego jeszcze z najlepszych płyt lat 80., dziś grającego jazz) i gitarzysty Blake’a Millsa. Bo Gendel to świetny, choć brzmieniowo trochę jednak dominujący, kompan muzyczny. Często grywa z Gabe’em Noelem (kolejny basista, zresztą m.in. tę współpracę Fresh Bread dokumentuje). Albo wchodzi z solówką w środku brawurowego kawałka Louisa Cole’a i kradnie show. Z jego nowym albumem też jest trochę zwodniczo: słuchacie i myślicie sobie, że to fajna tapeta dźwiękowa, mija parę dni i macie mieszkanie wytapetowane plakatami z Gendelem. 

Niebezpieczny urok tej muzyki polega na tym, że jest kompletnie niewymuszona i nie narzuca się nikomu z niczym. Sam Gendel gra coś, co Zygmunt Bauman uznałby pewnie za idealną ilustrację swojej teorii o płynnej rzeczywistości. Wielkie rzeczy, kapitalne pomysły są tu ukryte dla niepoznaki pod postacią niedbałych gestów rzucanych mimochodem. Ze świadomością klęski w czasach masowego przemiału idei. Dlatego forma (czy wspominałem, że Gendel zajmuje się też projektowaniem graficznym?) i treść na Fresh Bread tak doskonale ze sobą współgrają – a masz tu, słuchaczu, zawartość mojego twardego dysku, zdaje się mówić autor, posłuchaj sobie. Może coś znajdziesz, bo ja jestem już zupełnie gdzie indziej. Bo jeśli recenzent karmi się zachwytem nad czymś nowym, artysta zapewne karmi się wymyślaniem czegoś nowego. 

SAM GENDEL Fresh Bread, Leaving 2021, 8-9/10