Rok 2020. Jeszcze trzy płyty, których nie wolno przegapić

Bez zbędnych wstępów, bo czasu do nadrabiania nie pozostało dużo. Po pierwsze, jeden z najlepszych – obok Mary Halvorson – gitarowych albumów ostatnich miesięcy. KAKI KING Modern Yestardays  (Cantaloupe). Ukazała się niedawno i nie jest to bynajmniej debiut amerykańskiej gitarzystki, ale pierwszy album dla Cantaloupe, co już coś mówi na temat stylu: coś między tradycyjnymi folkowymi technikami fingerpicking a kompozycją współczesną. I bardzo dużo eksperymentów ze strojami gitarowymi. Autorka zderza ze sobą utwory sięgające do wpływów minimalizmu czymś bardzo lekkim. I tak z kojarzącego się wręcz z Jozefem van Wissemem Teek przechodzimy do Goodchild, melodyjnej, ale misternej błahostki. A potem od Rhythmic Tiny Sand Ball Patterns wykorzystującego brzmienia kojarzące się z muzyką Indonezji przechodzimy w Puzzle Me-You do czegoś, co mogłoby być gitarowym rozwinięciem stylu Radiohead z okresu OK Computer. I gdzieś pomiędzy tymi stylami, w detalach znajdziemy coś, co muzykę Kaki King wyróżnia. Nie chodzi w niej tylko o nienaganną technikę, ale też – w dużym stopniu – o ułatwianie sobie życia. Amerykanka zmienia stroje gitarowe jak rękawiczki, opisując zresztą we wkładce proces odtwarzania poszczególnych utworów w warunkach domowych. 

Duetowy album MOOR MOTHER i BILLY’EGO WOODSA Brass (Backwoodz Studioz) był jedną z największych niespodzianek grudnia. O singlu Furious, wydanym w lipcu, łatwo już było zapomnieć, bo zarówno Camae Ayewa, jak i Woods nie próżnowali. Ona wydała kilka albumów dość regularnie opisywanych na Polifonii, z kulminacjami w postaci Irreversible Entanglements oraz znakomitego Circuit City. On ma na koncie niezły album Shrines wydany w duecie Armand Hammer, którego druga połówka, Elucid, pojawia się gościnnie na Brass w dwóch utworach. Ale są też goście bardziej z jej świata – jak Amirtha Kidambi. Jest też Franklin James Fisher z Algiers i samplowany fragment utworu Sons Of Kemet. Długi (15 utworów) materiał balansuje między abstract hip hopem a awangardową ekspresją Moor Mother, część wspólną znajdując w okolicach afro-międzynarodówki. Jak dla mnie to jedna z najciekawszych wypowiedzi muzycznych po protestach BLM w tym roku. Zaskakująca, stawiająca wyzwania (choć paradoksalnie też pewnie najbardziej przystępna z tegorocznych płyt MM), nie do ogarnięcia za jednym odsłuchem.   

Amon Tobin trochę się odsunął trochę na bok sceny muzycznej, dając ciekawy przykład innym. Płyty wydaje samemu, wykorzystuje subskrypcje, a tego pokroju pojedynczego artystę z pewnością jest w stanie utrzymać duża grupa oddanych fanów. Na wydanej w lipcu płycie The World As We Know It (Nomark) występuje jako FIGUEROA. I ponownie wychodzi ze strefy komfortu, nagrywając album wprawdzie wykorzystujący elektroniczne narzędzia, ale zanurzony w folku i psychodelii. Gitara jest tu głównym instrumentem, partie wokalne towarzyszą nam regularnie. Fantastycznie się tego słucha jako nowej produkcji, bo brzmieniowo rzecz jest jak zwykle na wyjątkowym poziomie (a pomagała w osiągnięciu tego poziomu postać legendarna – Sylvia Massy, dobrze znana fanom Tool i RHChP). Stylistycznie wydaje się za to spóźniona w stosunku do całej fali nagrań z okolic choćby Animal Collective, ale po kilku miesiącach ciągle robi wrażenie. No i wydaje mi się, że nieźle zabrzmiałaby kooperacja – choćby korespondencyjna – Amona Tobina z naszym Jakubem Ziołkiem. Albo w ogóle z gronem Milieu L’Acéphale.