Kara jako prezent
Wczoraj było Bartłomieja. Tak mam urzędowo na imię. Odczekałem strategicznie te kilkanaście godzin z publikacją wpisu, bo nie o życzenia tu chodzi. Bardzo lubię to moje imię, choć wolę tę prostszą, powiedzmy, że zdrobniałą, a może po prostu chłopską wersję. Imię samo z siebie może czasem wpłynąć na życie – albo na stosunek do świata. Moi rodzice, ówcześni studenci romanistyki – co nie bez znaczenia dla tej historii – dobrze wiedzieli, z czym się kojarzy to imię we Francji – z Nocą św. Bartłomieja, czyli gigantyczną rzezią hugenotów (francuskich kalwinów), w ramach której król Karol IX i jego matka Katarzyna Medycejska dokonali z 23 na 24 sierpnia 1572 r. zorganizowanej masakry trzydziestki przebywających akurat w mieście i zagrażających im zbuntowanych hugenotów, a w podgrzanej przez władzę atmosferze katolicki lud Paryża, uzbrojony na tę okoliczność, wyrżnął tysiące kolejnych. W sumie w całej Francji w wyniku tej zapoczątkowanej przez króla akcji wymordowano w ciągu kolejnych dni jakieś 10 tys. protestantów, choć są źródła, które podają więcej. Zostałem więc – co uważam za bardzo pożyteczny fakt – ochrzczony w obrządku katolickim, ale tak, żeby do końca życia pamiętać, czym się kończy fanatyzm religijny tzw. naszej strony. I mieć świadomość, że jeśli ktoś używa innej formy imienia niż ogólnie przyjęta, to być może chce coś przez to powiedzieć.
Dziś zrobię sobie spóźniony prezent, prezentując płytę, która mi się podoba. Czyli zrobię dokładnie to, co robię kiedy indziej, ale tym razem jako prezent dla siebie. Chociaż artysta nazywa się Kara.
Tak naprawdę Kara nazywa się oczywiście inaczej: Devin Daniels. Pochodzi z Kalifornii i wydaje się dość młodym człowiekiem, a ponieważ wszędzie piszą, że 11 lat grał na saksofonie, a zaczął jako 12-latek, to wychodzi mi jakieś 23. Daniels doskonali właśnie grę na saksofonie na Jazzcampusie w Bazylei, ale zasadniczo nie ma to dla tego materiału największego znaczenia, bo też saksofon – poza paroma utworami (choćby Neutral Air) – nie jest tu znaczącym, a już na pewno nie decydującym instrumentem. Debiutancki album Colors, który został wydany w połowie lipca, wydaje się rzeczą z trójkąta inspiracji pomiędzy J Dillą, Flying Lotusem a Thundercatem. Te lekkie, zgrabne miniatury, oparte na poszarpanych na modłę hiphopowych beatmakerów rytmach (robionych w Abletonie, a na MPC), w większości instrumentalne – choć dwa utwory z wokalami Jenny Noelle wydają się tu fantastyczną lotną premią – może nie niosą wiele nowego, ale jednak mają coś, czego poszukuję. Łączą sprawność w nowej technice domowego studia z muzykalnością popartą pewnym wykształceniem spoza tego formatu. W samplowanych przez Karę frazach słyszę elementy ewidentnie wycięte lub przynajmniej inspirowane frazowaniem rodem z muzyki poważnej (Kale na przykład), czasem odnoszą się do stylistyki konkretnych kompozytorów (Debussy w Lavender). Przede wszystkim jednak Colors zdało u mnie egzamin wielokrotnych odsłuchów i wielokrotnych przyjemnych zaskoczeń. I pozostanie jedną z ulubionych płyt moich wakacji roku 2020. Dodam link do Soundclouda artysty, a punktację zaokrąglam w górę, bo nie wiem, czy ktokolwiek o tym pisał – nie chciałbym, żeby to przeszło zupełnie niezauważone.
KARA Colors, Leaving 2020, 8/10