Wielka tajemnica muzyki pop
Niezmiennie od lat fascynuje mnie obieg innowacji w muzyce. Czyli to, że zanim za coś chwycą najwięksi i najbardziej znani, zdąży się już zdewaluować, a przynajmniej spowszednieć. No bo niby dlaczego Taylor Swift w wersji indie folk – mimo wszystkich zalet, bo przecież byłem daleki od frontalnej krytyki albumu Folklore – ma jednak brzmieniowo urok mocno już przeżutej indiefolkowej gumy do żucia? A z drugiej strony – czemu Jessy Lanza (mimo pewnych wad, o których nie omieszkam wspomnieć) taka świeża, ożywcza, lekka i innowacyjna?
Podejrzewam, że odpowiedzią na to pytanie jest zwykle odwaga i skłonność do ryzyka. Ta ostatnia jest najczęściej minimalna w wypadku twórców z dorobkiem, którzy mają dużo do stracenia. A jeśli nie u nich jest mała, to u ich większych i bardziej rynkowo zorientowanych wydawców. Bo rzecz wcale nie jest tak banalna, jak się wydaje: taką Swift stać na zatrudnienie dowolnego producenta czy współwykonawcę, ale decyduje się na tych, którzy, choćby się rekrutowali ze sceny alternatywnej, zdążyli potwierdzić swoją wartość na komercyjnym rynku. Jak w dużym korpo – mogą kupić najgenialniejszego młodego innowatora, ale po co, skoro inwestycja w produkt uzależniona będzie i tak od wyniku badań rynku. A ja dziś chciałbym napisać o płycie, której autorka może sobie spokojnie robić, co chce, nowoczesną wizję muzyki pop budując z wykorzystaniem najróżniejszych środków i dużą dozą ryzyka.
Kanadyjska wokalistka i producentka Jessy Lanza tworzy nowoczesną muzykę środka, ale prowadzi tę swoją praktykę gdzieś na lekkim uboczu rynku, regularnie współpracując z Jeremym Greenspanem z Junior Boys – formacji chwalonej, tworzącej muzykę syntezatorową, niby czytelną i unurzaną w nostalgii, ale jednak z lekkim alternatywnym twistem. U Lanzy twist jest nawet mocniej słyszalny. Melodyjne piosenki są wypadkową popu lat 80. i leniwego R&B, ale z różnymi elementami zaburzającymi oczywistość takiej produkcji. Ciekawe jest brzmienie płyty All the Time, chyba najlepszej dotąd, trzeciej w dyskografii artystki. Niezwykle „luźne”, ledwie muśnięte kompresją, wykorzystuje kilka w miarę przystępnych cenowo urządzeń Mooga, m.in. z DFAM – półmodularnym automatem perkusyjnym, który pomaga zgrabnie zatrzeć granicę między liniami rytmicznymi a melodycznymi. Niektóre piosenki Lanzy (Baby Love), pozbawione wyraźnego osadzenia, twardej perkusyjnej bazy, zdają się wręcz unosić w powietrzu, co odwraca uwagę od ograniczonych możliwości głosowych autorki. Inne – jak Lick In Heaven – zaskakują nietypowymi toaletowo-łazienkowymi pogłosami, właściwie na granicy producenckiego błędu. Jeszcze inne – jak singlowe Over and Over – brzmią znacząco „cieniej”, delikatniej niż konkurencja. Choć już zbierającemu część tych cech (i dość demonstracyjnie chowającemu wokal, poddawany tu zresztą przeróżnym manipulacjom) Badly – fantastycznej elektro-soulowej balladzie, najlepszej na płycie – trudno zarzucić cokolwiek – to produkcja, która każe się rozglądać nazwiskiem Quincy’ego Jonesa ukrytym gdzieś na liście płac. Ale Jonesa nie ma, jest tylko Lanza. I Greenspan. A finezja tej kompozycji aż woła o szerszy rozgłos.
Dzięki sporej dynamice utworów Lanzy dobrze się słucha głośno. Dzięki misternej aranżacji – to tylko na pozór popowy minimalizm – łatwiej przy nich zostać na dłużej. Otwartość na błąd przynosi od niechcenia efekt zaskoczenia mocniejszy niż ten, na który młodsza, ale popularniejsza koleżanka z Ameryki, ta od Folklore, pracowała z całym sztabem ludzi, od inżynierów, po PR-owców. Sama Lanza to idealny przykład wykonawczyni, na którą popowy mainstream może spoglądać z zazdrością – i będzie. Aż do momentu, kiedy postanowi ją kupić. Ale wtedy świeżość i innowacja będą już zapewne zupełnie gdzie indziej.
JESSY LANZA All the Time, Hyperdub 2020, 7-8/10