Florian, patron robotów
Napisać, że umarł wokalista, klawiszowiec i flecista grupy Kraftwerk – to brzmi blado jak na rangę muzyka. Bo po co flecista w zespole słynącym z muzyki elektronicznej? Po co wybitny klawiszowiec, skoro to Kraftwerk odkryli możliwości programowania i świadomie zrezygnowali z wszelkich ozdobników i wirtuozerii? Po co wokalista, skoro nie chce nawet śpiewać własnym głosem, ba, najbardziej zasłynął przetwarzaniem jego brzmienia przez urządzenia elektroniczne? Jeśli odrzucimy te trzy fizyczne, ludzkie czynności, wyjdzie na to, że Florian Schneider-Esleben (1947-2020) był po prostu mózgiem grupy Kraftwerk, a właściwie jedną z półkul tego mózgu – różnili się z Ralfem Hütterem pod wieloma względami tak jak różnią się pod względem funkcji obie półkule. I jednym z tej przedziwnej generacji muzyków pop, którzy przychodzili do pracy ubrani w garniturze nie po to, żeby się napocić, tylko poprzerzucać się koncepcjami i poeksperymentować. Standardy perfekcji obu panów (to ich łączyło na pewno – i jeszcze pasja do wyścigów rowerowych, a także niechęć do perkusistów) sprawiły, że przez pół wieku Kraftwerk stworzył stosunkowo mało nagrań, ale był być może najważniejszym po Beatlesach zespołem kształtującym muzykę pop.
Schneider i Hütter do tworzenia nowego oblicza muzyki pop przystąpili wprawdzie nie bez drobnych porażek (ich pierwsze płyty, demonstracyjnie niewznawiane przez autorów, pozostają dość słabo znane, choć interesują się nimi muzycy pokroju Zeitkratzera), ale bardzo metodycznie. Po co gonić za popularną piosenką z Wielkiej Brytanii, skoro we własnym kraju ma się dużo starszą tradycję pieśni? Tej romantycznej, XIX-wiecznej – jeśli w ten sposób kojarzy się komuś Das Model, to niech sobie przypomni, że obaj założyciele Kraftwerk byli absolwentami konserwatorium im. Roberta Schumanna w Düsseldorfie. Po co też oglądać się na trudne realia Wielkiej Brytanii, skoro sami mieszkają w kraju będącym gospodarczo szczytem europejskiej nowoczesności: fabryki, kolej, autostrady, elektrownie. I jeszcze w kraju o swojej, nie mniejszej niż brytyjska tradycji muzyki współczesnej, elektronicznej, z Karlheinzem Stockhausenem na czele.
A może to wszystko duch czasów? Kraftwerk to były też dzieci rozkręconej sceny niemieckiej, rozciągającej się od psychodelicznego krautrocka po elektroniczną szkołę berlińską (swoją drogą była też pierwsza szkoła berlińska – pieśni XVIII wieku). Jazzu, którym pasjonowali się na początku. I czasów modernizmu. Ojciec Floriana, Paul Schneider-Esleben, był architektem, projektantem m.in. tego samego portu lotniczego w Kolonii, który zainspirował Briana Eno do napisania Music for Airports. Tego samego Eno, który przyjeżdżał w latach 70. po know-how do Niemiec. I tego samego, który pomagał przy sesjach utworu V-2 Schneider Davida Bowiego – swoistego hołdu złożonego postaci człowieka-robota Floriana Schneidera. Druga połowa lat 70. należała do Kraftwerk.
Ich pomysł był prosty i wykraczał ponad ambicje konkurencji: stworzyć nową wizję muzyki folk w elektronicznej wersji (Chcieliśmy zostać Volkswagenem muzyki pop. Dostępnym dla wielu, a mimo to innowacyjnym – mówili w jednym z nielicznych wywiadów). Taką dla posiadaczy volkswagenów, przystępnych samochodów zmieniających w tym czasie motoryzację. Za tą koncepcją poszło wykonanie – szarym volkswagenem Hüttera wyjechali na (pierwszą) niemiecką autostradę, nagrali odgłosy mijanych samochodów i zmontowali z tego elektroniczną suitę z refrenem w postaci Wir fahr’n, fahr’n, fahr’n auf der Autobahn, imitującym fun, fun, fun Beach Boysów. Do nagrania wykorzystali pionierski w muzyce rozrywkowej (w sprzedaży wówczas nieobecny) wokoder. Florian Schneider z Kraftwerk twierdził wtedy, że uzyskał coś, do czego zawsze dążył – „element nieludzki”. Jeśli więc ktoś uważa, że genderowa i transhumanistyczna rewolucja w odbiorze ludzkiego głosu zaczęła się w czasach Cher, to dyskretnie przypominam za członków Kraftwerk, ale też w imieniu roku 1974, bo album Autobahn to mój rocznik. Zaczęło się na autostradzie.
Muzycy Kraftwerk nie bardzo upominali się o siebie w tym zakresie, choć na przykład doskonale potrafili się upominać o pieniądze i perfekcyjnie zawiadywali wizerunkiem zespołu i jego własnością intelektualną, nie tracąc kontroli na długo. Bywali okrutnymi szefami dla zatrudnianych muzyków, o czym świadczą szczególnie wspomnienia Wolfganga Flüra, który żalił się, że Ralf i Florian przywłaszczyli sobie jego patent na elektroniczną perkusję. On sam zaskakująco przywołuje stroje i styl bycia Schneidera, który przywiązywał dużą wagę do wizerunku, co czyni z niego prawdopodobnego pomysłodawcę ludzi-robotów. Sam był elegancki, miał dopracowany image (to się podobało m.in. Bowiemu) i słabość do ludowej elegancji. Mógłby być aktorem z jakiegoś sentymentalnego regionalnego filmu niemieckiego – zauważa w pewnym momencie Flüra w swojej książce I Was a Robot.
Same pieśni opowiadały w prostej, uniwersalnej, a gdy trzeba było – wielojęzycznej formie o największych wyzwaniach ludzkości (kiedyś nawet napisałem o tym jeden z krótszych wpisów na tym blogu). Każda z następnych płyt była – jak się wydaje – starannie zaplanowaną, programową wypowiedzią o innych aspektach nowego świata. Bardzo hasłową: Autobahn o utopii mobilności drogowej, Radioaktivität (1975) – o falach radiowych, ale też radioaktywności. Trans Europa Express (1977) – o sieci komfortowych i nowoczesnych połączeń kolejowych, ale zarazem jednoczeniu się Europy. Die Mensch-Machine (1978) – o tytułowych ludziach-robotach, ale w ujęciu wykraczającym poza science fiction, bo przecież w tej samej konwencji zostaje opisane życie modelki. Computerwelt (1981) o cyfryzacji i wchodzeniu maszyn liczących w nasze życie, niedoceniane i powstające w dziwnych okolicznościach Electric Cafe (1986), choć wyjątkowo nieco wtórne wobec fali brytyjskich wykonawców inspirujących się Kraftwerk (były kolejne – w tym spoglądające na Niemców amerykańskie fale techno i electro), też przynosi parę zaskakująco proroczych, zdawkowych haseł. I choć od listopada 2008 r. Schneider oficjalnie nie był już członkiem grupy, można uznać, że we wszystkich najważniejszych muzycznych odkryciach uczestniczył, równoważąc futurystyczne spojrzenie Hüttera swoim, podszytym – tak jak ta garderoba – pewnym sentymentalizmem. Oderwany od ludzi z krwi i kości, eksponujący wizerunki robotów zespół wydaje się już oczywiście ikoną bez względu na funkcje życiowe jego członków (Schneider, jak już wiemy, zmarł na raka), ale mózg z trudem sobie radzi bez dwóch półkul. I spółki autorskiej Hütter/Schneider nie będzie już tak samo, jak nie wróci duet Lennon/McCartney. Ale teraźniejszość i bliską przyszłość zdążyli opowiedzieć na ledwie kilku płytach.
Dużo jak na flecistę zarabiającego w zespole pop śpiewaniem i graniem na klawiszach.
Komentarze
Świetny tekst. W roku 74 miałem okazję przeżyć na własnej już nastoletniej skórze Kraftwerk. To był nowy generalbass dla ówczesnego popu. Wydaje mi się, że Ciechowski z Republiką wzięli sporo z KW-u, chociaż nigdy o tym nie wspominali.
Przyłączam się do p. Witolda. Świetny tekst. Szkoda, że w smutnych okolicznościach. A muszę dodać, że od dawna wśród przyjaciół głosiłem tezę, że cała muzyka popularna wywodzi się od the Beatles, Kraftwerk i Joy Division.
Polecam biografie „Kraftwerk. Publikation”.