Płyty tygodnia: Mark Kozelek, Moor Mother, King Gizzard
Dopiero odsłuchując piątkowe nowości, zdałem sobie sprawę, jak wiele było odwołań. Z piątkowej listy premier musiałem usuwać w ostatniej chwili kilka przesuniętych wydawnictw. To, co zostało, raczej nie stanowi mocnej konkurencji dla zaskakująco bogatej oferty z poprzedniego tygodnia. Ale ciągle przynajmniej trójka spośród moich ulubionych artystów ostatnich lat wydała nowe płyty, wypada więc sprawdzić, czy coś z tego się załapie do różnego typu podsumowań.
MARK KOZELEK All the Best, Isaac Hayes, Caldo Verde 2020, 6-7/10
Po tym, jak się okazało, że Dylan zaczyna wyjmować z szuflady utwory w stylu Marka Kozelka, też bym się przejął i natychmiast wydał nową płytę. Ale lider Red House Painters tym razem poszedł jeszcze dalej i już bez udawania opublikował zamiast długich piosenek będących swoistym strumieniem świadomości – album ze słowem mówionym. Chris Connolly pomaga tu stworzyć dość delikatne, hipnotyzujące podkłady do opowieści, a sam Mark Kozelek robi wrażenie, jak gdyby – niczym Ptaszyn Wróblewski – czytał kolejne opowieści ze swoich notatników, które wypełnia podczas kolejnych tras koncertowych.
Opowieści ułożone są kluczem miejsc, ale jak zwykle zahaczają o sytuację rodzinną i emocjonalną bohatera, a także przynoszą odniesienia do długiej listy tytułów płyt czy książek (no i boksu – w tym wypadku pojawia się Ray Mancini). Nie ma tu żadnego zaskoczenia. Ale i z takiej płyty można się czegoś nauczyć. Szczególnie na temat przeżywania własnego wieku (52 lata – ta wartość powtarza się w tekstach) i swojego oderwania od rzeczywistości (Kozelek przyznaje w pewnym momencie, że nie miał pojęcia, co to Nickelback – sam miewam już podobne odkrycia). Teksty Kozelka wymuszają koncentrację, ale w paru momentach zacząłem się zastanawiać, ile czasu, który mógłbym poświęcić na coś bardziej znanego, zajęło mi słuchanie kolejnych jego albumów. Wokalnie już wcześniej dość, trzeba przyznać, monotonnych.
Mało polskich akcentów – poza książką Diabelskie drzewo Jerzego Kosińskiego. No i wersja, którą znalazłem na Google Play Music (albumu – przynajmniej na razie – nie ma na Spotify) ma zamienione miejscami utwory Winnipeg i Ottawa. Ciekaw jestem, jaka będzie kolejna płyta Kozelka – co z jego okołokoncertowymi (głównie) opowieściami zrobi przymusowa izolacja i odwołanie trasy, w ramach której w maju miał zagrać w Krakowie. Pomyślałem, że całe to pisanie Kozelka jest też opowieścią o pewnych rutynach – dla mnie rzecz bliska, bo ciężej też utrzymać tempo na blogu bez motywującego stałego tempa redakcyjnej pracy.
MOOR JEWELRY True Opera, Don Giovanni 2020, 6/10
Camae Ayewa w wydaniu punkowym, ale takim ze środka lat 70., surowym, pełnym destrukcyjnej energii, niedoszlifowanym, z rytmem nadającym się do pogowania i przekrzykiwaniem się wokalistów. I o ile uwielbiam tę artystkę, to chyba nie miałem w tej chwili ochoty na tego typu operę na dwa głosy. Moor Jewelry to kooperacja Moor Mother i Mental Jewelry (czyli Steven Montenegro), oboje z Filadelfii, oboje z punkowymi korzeniami, do których teraz wracają. Wydali już trzy lata temu epkę, Montenegro gościnnie pojawiał się w jej innych nagraniach, ale mimo wszystko True Opera – płyta krótka jak ta recenzja – zaskakuje garażowością trzecioligowej kapeli złotej ery punka, często pozytywnie (Look Alive), a czasem jednak trochę przy tym zawstydzając.
KING GIZZARD & THE LIZARD WIZARD Chunky Shrapnel, Flightless 2020, 7/10
I tutaj oczekiwania trochę się rozminęły z rzeczywistością, bo liczyłem nieśmiało na regularną nową płytę Australijczyków z King Gizzard & The Lizard Wizard, tymczasem dostałem kolejny koncert. Dodatkowo towarzyszący filmowi dokumentalnemu (którego jeszcze nie widziałem – zapewne coś tracę) i zawierający – jak zapowiadano – trzy nowe nagrania. Te nowe utwory można zignorować. Już samo to, że jeden z nich nosi tytuł Quarantine – zapewne nadany dla potrzeb tego zbioru – świadczy o tym, że do najważniejszych nie należą. To bardziej fajne intro i dwa średniej klasy przerywniki.
Całość jest – jak się właśnie wygadałem – zbiorem fragmentów różnych koncertów z europejskiej trasy koncertowej, któremu udaje się nie powielać materiału z wydanych już w tym roku występów w Brukseli, Paryżu i Adelajdzie. Gdyby nie lekkie zmęczenie tamtymi albumami, pewnie inaczej przyjąłbym ten – przede wszystkim z zaskoczeniem. To ostatnie przynosi tu bowiem głównie końcowy medley A Brief History of Planet Earth, rozpoczynający się od utworu Rattlesnake, sklejony jednak (o ile dobrze zrozumiałem opis) z fragmentów paru występów. W wersji koncertowej zespół wywołuje jeszcze większą konsternację niż na różnorodnych płytach studyjnych – przechodzi od grania w stylu live bandu Santany (The River) do thrash metalu czy rocka progresywnego. Ogółem: porządna współczesna kontynuacja myślenia Hawkwindu i Ozric Tentacles, lepsza nawet wykonawczo, ale chętnie jednak zobaczyłbym to już nie na filmie, tylko na własne oczy. Miała być nawet w tym roku okazja – na festiwalu Pol’and’Rock. Miała, bo chyba mało kto wierzy w to, że w Kostrzynie na przełomie lipca i sierpnia spotka się pół miliona polskiej i niemieckiej młodzieży, żeby się wytarzać w błocie do King Gizzard. Dobrze by było, gdyby do tego czasu w ogóle uruchomili stałe połączenia lotnicze, choćby dla ograniczonej liczby osób w samolotach, jak dziś w warszawskich tramwajach.