O mijaniu się z czasem

Jesteś znanym artystą i zaplanowałeś swoją wielką płytę. A przy tym jesteś znanym spryciarzem, który potrafił błyskotliwie zareagować na rzeczywistość. Znanym z tego, że trafiasz w punkt (masz na poparcie tej tezy 648 mln odsłon – i stale rośnie) ludzkich refleksji na danym odcinku czasu. Problem w tym, że chcesz wydać nowy wielki album na nowe czasy, a tu czasy się zmieniły z tygodnia na tydzień. Myślisz sobie: „chrzanić to” – i wrzucasz całość do sieci. Potem stwierdzasz, że to nie był najlepszy ruch i jednak zdejmujesz. A w końcu widzisz, że bić się z tym kontekstem to jak kopać się z koniem – i wrzucasz ponownie. Nazywasz się Donald Glover, jesteś aktorem, komikiem, raperem i wokalistą, a nagrywasz jako Childish Gambino.   

Kontekst jest ważny. To wie każdy twórca. Czasem pewnie można go zignorować, jeśli zrobisz coś genialnego i z natury ponadczasowego, ale jeśli ten kontekst jest przytłaczający, nawet geniusz nie wystarczy. Pandemia wykasowała ważność różnych rzeczy, które się pojawiły w ciągu ostatnich dni, w tym – niestety – pewnej części sfery artystycznej. Przez chwilę sam zastanawiałem się nawet, dlaczego duże nazwiska – jak Alicia Keys – przesuwają premiery. Po kilku dniach zrozumiałem. Tu nawet nie chodzi o słabe warunki rynkowe, tylko właśnie o ten perfidnie zmieniający się kontekst. 

I tu mamy taki właśnie przypadek. Album Childish Gambino zatytułowany 3.15.20 – lekki i przyjemny, korzystający z funkowych, czasem soulowych wzorców, rzadko hiphopowych, parokrotnie odwołujący się do estetyki Prince’a (jak w jednym z najlepszych momentów –  12.38 ze świetnymi gośćmi: 21 Savage i Kadhją Bonnet, później Prince’owskie wątki mamy w 24.19) – mija się z czasem pod każdym względem. Nastroju, tekstów, formuły… Idealny podkład do pierwszych scen hollywoodzkiego horroru, kiedy amerykańskie przedmieście szykuje się właśnie na koniec szkoły, celebrację 4 lipca albo halloweenową zabawę, nie spodziewając się zupełnie, że już za chwilę… Nie chcę od razu powiedzieć, że Glover jest jak amerykański rząd, który zamiast myśleć o zapewnieniu bezpieczeństwa Amerykanom, testowaniu na obecność koronawirusa i przygotowywaniu służby zdrowia na cios, zajmował się publikowaniem listy krajów, których należy unikać (większość z nich nie przeżywa nawet w jednej piątej takiego dramatu, jaki przypadł w udziale Amerykanom), wychodząc z nieśmiertelnego założenia, że bogactwo i wolny rynek ochronią przed kataklizmem. Ale mam wrażenie, że nadmuchaną od strony rynkowych ambicji płytę pop wychodzącą w tych czasach można przyjąć jako dowód podobnego przeświadczenia o własnej wielkości.  

Nie jest to płyta głupia – przynajmniej nie tak głupia jak jedna z recenzji, dopisująca jej drugie dno jako odbicie niepewnej rzeczywistości i ducha humanizmu (cytuję z pamięci) wpisujące się w czasy pandemii. Glover, którego zmysł marketingowy i inteligencję doceniam w nie mniejszym stopniu niż talenty kreatywne, próbował ją sprzedać, minimalizując straty wizerunkowe – umieszczenie albumu w całości w internecie, za darmo, jest zdrowym gestem, ale nie czyni z tego (jak postrzega rzecz recenzent „Forbesa”) dzieła idealnego na czasy pandemii. Próbował też do płyty dopisać jakąś dziwną historię rozmowy z Wyrocznią, która mówi, że ktoś umrze, ale przecież ludzie nie mogą czekać na nowe nagrania w nieskończoność.

Prawda jest taka, że Glover w ogóle nie miał spójnego pomysłu na ogrywanie ducha czasów – przynajmniej nie na trwającym niemal godzinę albumie. Miał co najwyżej zbiór niespójnych, różnorodnych pomysłów. Inaczej nie jestem sobie w stanie wytłumaczyć trudnych do zniesienia kontrastów, kiedy np. z dramatycznego, antywojennego 32.22 nawiązującego do stylu Kanyego Westa na Yeezusie przechodzi w sekundę do 35.31 – kłaniającego się sezonowej modzie skrzyżowania country i trapu. W 39.28, uwspółcześniającym w dość imponujący sposób ekstrawagancje wokalne Queen, mamy przez moment wrażenie, że może chociaż tu Donald się wstrzelił: Why go to the party? Why go to the party? Why go to the party at all? Ale znowu – to nie jest tekst o dystansie społecznym. Problem przenoszenia niektórych pomysłów uderza i tutaj. 47.48 ze słodką wymianą zdań między Gloverem i jego paroletnim synem już na pewno jest o zagrożeniach, ale raczej brutalnością cyfrowego świata. Tego, w którym dziś nagle wszyscy szukają ukojenia i jedynej formy kontaktu z ludźmi.

Pieczołowicie wyzbierany zestaw utworów Gambino zrealizowanych z różnymi producentami (i gośćmi – jest jeszcze Ariana Grande), częściowo nawet znanych od dwóch lat, nie byłby nigdy idealny, ale na pewno lepszy, gdyby pojawił się w bardziej zwyczajnych okolicznościach. Takie „Awaken, My Love!” było przecież wtórną płytą, ale satysfakcjonującą, przyjemną, nawet dość imponującą. 3.15.20 jest przedsięwzięciem, z którym wiązały się spore nadzieje. I okazuje się umiarkowanie udany, a przez to nieumiarkowanie frustrujący. 

CHILDISH GAMBINO Donald Glover Presents – 3.15.20, mcDJ/RCA 2020, 6/10