Po co to piszę

Ubiegły tydzień obfitował we wpisy wielkogabarytowe – przetoczyły się przez Polifonię hurtowe ilości muzyki. Aż dostałem pytanie:
> Czy ma pan w ogóle czas wracać do ulubionych albumów?
> Nie bardzo.
> To straszne! Co w takim razie z moimi ulubionymi wykonawcami?
> Nie mam pojęcia, ale pewnie dają sobie z tym radę. 
Bo przecież ważniejsza od nowej ulubionej płyty ulubionego wykonawcy jest muzyka wykonawcy, którego zupełnie nie znam. A najlepiej takiego, o jakim świat (ogólniej) nie bardzo słyszał. Może nie dla wyścigu samego w sobie, ale dla odkrycia czegoś, co jeszcze nienazwane, nieopisane. W weekend coś takiego mi się przytrafiło!

Singlowe Santa Ana Wind Burn ukazało się pod koniec lutego i zdążyło do tego momentu złapać 269 kliknięć na YouTube, co jest miernikiem dość podłym, ale w tej sytuacji jedynym dostępnym. Przy czym jest to jeden z najlepszych utworów, jakie w tym roku słyszałem. A już z całą pewnością jeden z najlepszych utworów ze sfery szeroko rozumianej elektroniki. Konkurować może pewnie z utworami Against All Logic (ale te programowo nie są zbyt „nowoczesne”) i Beatrice Dillon. I bije Pantha Du Prince w dość podobnej – momentami – konkurencji (choć PdP broni się dzielnie całkiem zgrabną nową płytą). Bo jego autorka – pochodząca z Los Angeles artystka dźwiękowa Celia Hollander – w Surround Sound Me na wydanym właśnie albumie Recent Futures wydaje się nawet spoglądać w kierunku muzyki zlepionej z mas przesypujących się perkusjonaliów. Blisko estetyki microhouse’u jest we wspomnianym Santa Ana Wind Burn wykorzystującym tak organiczne stukoty, że zacząłem już w niej dostrzegać kolejną klientkę firmy Polyend i jej Perca. Techno wyszeptane i jeszcze wystukane o blat stołu.

Tak naprawdę nie wiem jednak dużo o sposobach pracy Amerykanki – poza dostępnym w sieci CV, które wylicza wydane własnym sumptem nagrania, trochę występów u boku znaczących artystów (Eli Keszler, Fennesz, Carl Stone), no i ukończony kurs kompozycji na California Institute of Arts, można znaleźć niedługi wywiad dla Bandcampa, ale związany z projektem $3,33 i zupełnie inną od obecnej muzyką, bazującą raczej na brzmieniach fortepianu i długich pogłosach. Na Recent Futures pogłosy, owszem, też są, ale też wiele fragmentów, gdy dźwięk jest uderza suchością, albo gdy artystka wyraźnie kreśli za pomocą pogłosu plany dźwiękowe (kluczowa, centralna kompozycja Big Talk, Small Talk). Ważne są tu odniesienia do cyfrowej muzyki elektronicznej spod znaku Carla Stone’a, ale też do minimalistów. Kilka fragmentów płyty – w tym właśnie Big Talk… i Spared Time – to Reich dla pokolenia milenialsów, bardziej ucyfrowiony, jeszcze mocniej atakujący tempem, pełen niepokoju. Końcowy Vacant & Encouraging, My Trophy Houseplant zwiastuje ambient, ale trochę oszukuje skomplikowaną strukturą rytmiczną, jak gdyby podążał za myśleniem Mortona Feldmana. W tym zestawie opisuje swoje zainteresowania szeroko, posługuje się gestem nieunikającym przesady – tak, by wszystko, czego posłuchamy później, trąciło banałem. W każdej minucie albumu Recent Futures słychać kompozytorkę swobodnie poruszającą się w świecie nowoczesnej muzyki elektronicznej, ale zarazem zanurzoną w akademickiej tradycji. A te dwa plany okładkowego liternictwa wydają się to nawet w najprostszy możliwy sposób zapowiadać. Właśnie po to to piszę i dlatego nie wracam do ulubionych albumów – szukam kolejnych ulubionych.        

CELIA HOLLANDER Recent Futures, Leaving 2020, 8/10