Święto na co dzień
Może to coś w składzie kabli i drobnoustrojów na ustrojach akustycznych w studiach nagraniowych, ale raperzy starzeją się jakoś szybciej niż producenci. Podczas gdy bohaterowie mikrofonu z jego pokolenia walczą o to, by godnie wypaść w konfrontacji z młodszymi kolegami, Noon mógłby tym młodym robić beaty. Wskazuje na to Nobody Nothing Nowhere, opublikowana właśnie nowa płyta, jak zwykle w wypadku Mikołaja Bugajaka trochę taka sama, ale jednak zupełnie inna. Jak zwykle rzecz jest dość zwarta (ledwie pół godziny muzyki, coś między EP a LP), skoncentrowana, jak zwykle też łączy przestrzenie elektronicznych narzędzi i żywego grania, wykorzystując artystyczne znajomości Noona z kolejnymi muzykami. Tym razem grają tu gościnnie Marcin Awierianow (bębny), Piotr Połoz (bas, on akurat grał i wcześniej, na Algorytmie) i Tomasz Mreńca (skrzypce).
Od razu napiszę, że wydawnictwo jest lepsze niż poprzednie (Algorytm), choć są konstrukcyjne podobieństwa. I tu mamy raptem cztery utwory, traktowane dość indywidualnie, wraca też instrument smyczkowy. Tyle że – i tu zaczyna się długa lista cech wyróżniających – NNN to płyta mocniej zanurzona w dubie. Wydaje mi się on najmocniej spajającym całość elementem, drugim jest przyjęte przez Bugajaka założenie, by korzystać z jednej maszyny i programować w niej wszystkie swoje partie, trochę jak na trasę koncertową. Nie pojedyncze brzmienia będą tu więc najważniejsze, ale pewien flow całości, który daje się osiągnąć w kilku momentach w stopniu perfekcyjnym. Mam na myśli głównie mój ulubiony utwór Bergenske, który przypomina konstrukcją – włącznie z tym głosem narratora – najlepsze tripy elektroniczne i najbardziej psychodeliczne sety didżejskie lat 90. To nagranie, i w dużym stopniu także Trion, także misternie zaaranżowany utwór instrumentalny odwołujący się do tamtych czasów, należą moim zdaniem do najlepszych kompozycji, jakie Noon napisał, czy raczej stworzył, bo to ciągle działanie pomiędzy pisaniem w sensie tradycyjnym a cut+paste w sensie producenckim.
Spora część płyty, zarówno wspomniany Trion, jak i najsłabszy w zestawie (a nieszczęśliwie umieszczony na początku) Delta Mate mają modułową, kilkuczęściową konstrukcję wykorzystującą w intro impresyjny charakter partii skrzypcowych Mreńcy. Finałowe (i najbardziej zwarte) Spektrum samo w sobie odnosi się w partiach syntezatora do klimatu ejtisowych soundtracków w rodzaju Stranger Things. Z punktu widzenia autora jest to podsumowanie całego albumu o niemożliwości ucieczki. I jak już pewnie widać z tego krótkiego opisu, dużo się tu – na różnych płaszczyznach – dzieje.
Pisałem wyżej o pojedynczych brzmieniach. Warto wspomnieć o tym, co z całością. Pod tym względem jakość tej produkcji jest wzorcowa (gest jak autor masteringów płytowych wrzucający wam wizytówkę za wycieraczkę), a w zestawieniu z konkurencją wręcz powalająca. Słuchać należy więc głośno, nie jak nowego Osbourne’a. A nawet należy – nawet bardzo głośno. Jak w święta. Sam mam, gdy piszę te słowa, nastrój dość świąteczny – udało mi się bowiem przekroczyć 2000 wpisów na liczniku Polifonii – problem w tym, że nie zauważyłem momentu, gdy do tego doszło (choć obiecywałem sobie jakiś rodzaj akcji okolicznościowej). Ale co zrobić, gdy na co dzień ukazują się tak znakomite płyty?
NOON Nobody Nothing Nowhere, Nowe Nagrania 2020, 8/10