Morowa ścieżka dźwiękowa

O Bastardzie było tu wielokrotnie, ale biorąc pod uwagę średniowieczne stroje medyków wracające na okładkach tygodników i strach jak z epoki dawnych epidemii – muzyka z doskonałego albumu Ars moriendi nigdy nie była bardziej na czasie. Fakt, że to stołeczne trio speców od dolnych rejestrów, posępnych klimatów i odniesień do przeszłości, ma już nową płytę, nieco mniej posępną i śpiewną niczego w tej sferze nie zmienia. Koncertowy Nigunim to zresztą album, który nie przynosi jakiegoś wielkiego zaskoczenia – bo dziwić się faktem, że Bastarda interpretuje dziś tradycyjny żydowski repertuar, to jak pytać, czy papież jest katolikiem.

Dobór repertuaru nie może dziwić. Dwóch spośród członków Bastardy, czyli szeroko rozpięta na skali sekcja klarnetowa – Paweł Szamburski i Michał Górczyński – to przecież połowa składu kwartetu Ircha, który w dziedzinie odświeżania tradycji muzyki żydowskiej wykonał robotę tak wielką jak koronawirus w dziedzinie zainteresowania środkami higieny osobistej. Ważne było też zaproszenie z festiwalu Muzyka Wiary – Muzyka Pokoju, od Mirona Zajferta, cichego animatora całego tego renesansu muzyki żydowskiej w Polsce. Zamówił u Bastardy cykl utworów wychodzących od nigunów, XVIII-wiecznych pieśni bez słów nuconych przez chasydów w szabas. Wszystko się zgadza: niguny to tradycja, do której odnoszono się już wielokrotnie, choćby w jazzie, pozwalają pozostać w kręgu zainteresowań zespołu, ale też ruszyć się nieco dalej z mroków średniowiecza i (też mroków, bo Ars moriendi traktowało o śmierci) renesansu.

Ważny jest wreszcie potencjał improwizacyjny nigunów. Ciągną Bastardę – drogą ewolucji – w stronę nieco swobodniejszych partii instrumentalnych. Popisuje się tu każdy z muzyków z osobna, nieco mniej jest zrytmizowanego, dzikiego zespołowego grania, które charakteryzowało dwie poprzednie płyty (choć Mame i Achar przynoszą momenty, jakie i tam pasowałyby z pewnością), zespół rusza się nieco do góry w paśmie, więcej do pogrania ma – jak mi się zdaje – świetny Tomasz Pokrzywiński na wiolonczeli. Fakt, że i Szamburski ma więcej momentów by błysnąć solową partią. Cały zespół – poza pojedynczymi fragmentami – wydaje się tu elegantszy, bardziej zrównoważony tonalnie, subtelniejszy i jaśniejszy (a właściwie radosno-smutny) w nastrojach, muzyka wydaje mi się (co dziwnym nie jest) bardziej śpiewna, choć dla mnie osobiście tej fizyczności, tej parowej, steampunkowej wręcz mechaniki oddechowej poprzednich nagrań jest tu odrobinę za mało.

Słuchałem jednak i tego. Wielokrotnie, aż do momentu, gdy autora tego rozchodzącego się mocnym echem kaszlnięcia w Emesie – zawsze w tym samym momencie – gotów byłem diagnozować jako „pacjenta zero”. I w sumie – trochę jak z pozostałymi płytami Bastardy – z coraz większą przyjemnością, a wczoraj po raz kolejny, w kolejce do kasy w Rossmannie (nie po środki do dezynfekcji, bo tych i tak nie było). I pomyślałem, że z tym ich tempem pracy na pewno zdążą jeszcze za chwilę odpowiedzieć na klimat czasów jakimś mocnym akcentem. To teraz może naprawdę ścieżka dźwiękowa? Kończący ten koncertowy album Ledovid stanowi tak doskonałą reklamówkę w tej dziedzinie, że ustawiałbym się na miejscu filmowców jak po żel do rąk.

BASTARDA Nigunim, Multikulti Project 2020, 7-8/10