Szybciej, gęściej, prościej

Narzędzia do tworzenia muzyki są tak powszechne, że można się o nie potknąć. Nie dalej jak wczoraj wsiąkłem w SoundGym, aplikację, która z poziomu przeglądarki daje większe możliwości niż mój komputer w latach 90. Nie mówiąc o tym z lat 80. (w tej kwestii polecam książkę o narodzinach polskiego gamedevu: Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny). SoundGym – którego nie reklamuję ani też szczególnie nie zamierzam promować, bo jak wszystkie apki próbuje wyciągnąć od klienta pieniądze na drogą wersję pro – pozwala się wczuć w rolę posiadacza domowego studia nawet bez samego studia. I poznać podstawy tworzenia beatów na poziomie wystarczającym na pierwszą dziesiątkę OLiSu. Kopie klasycznych, starych syntezatorów kosztują dziś mniej niż nowy model iPhone’a, brzmienia zrobiły się tak powszechne, że coraz trudniej dać się zaskoczyć. Można oczywiście wykorzystać możliwości, jakie dają maszyny, i zrobić to samo, co zrobilibyśmy w prostszej formie z pianinem w salonie – tylko szybciej, gęściej, a zarazem w sposób wcale nie tak skomplikowany. 

Nową płytę wydał Squarepusher, który od lat pisze na zmianę futurystyczne odpowiedzi na fugi Bacha lub połamane, funkujące soundtracki do filmów z pościgami samochodów. Tyle że jedno i drugie w wersjach na sprzęt elektroniczny. I ma przy tym wyczucie instrumentu – tzn. barwy, których używa, nawet te najbardziej sterylne, wydają się w jakiś sposób odpowiadać tradycyjnym instrumentom. Pod tym względem ujął mnie już charakterystyczny dla niego Oberlove – pierwszy utwór na albumie – w którym delikatne modulacje głównej linii syntezatora robią z niego instrument wirtuozowski, który łka jak gitary bluesmanów. Zresztą w drugiej części pojawiające się w tle delikatne slide’y kojarzyć się mogą z elektryczną gitarą hawajską. 

Mam od zawsze słabość do Squarepushera za koronkowość jego roboty – na każdym poziomie, zwłaszcza brzmieniowym i rytmicznym, bo same formy bywają nieco przewidywalne, a w większym nagromadzeniu to, co wydawało się fascynujące, okazuje się z lekka nużące. Koniec końców i tutaj taki efekt może się pojawić, ale zarazem w tych rytmicznych galopadach na wysokim tempie Tom Jenkinson nie przestaje być perfekcyjnym rzemieślnikiem – przez wiele lat słyszałem wiele jego płyt i kilka setów koncertowych, od recitalu na basie, przez koncert jego zespołu, po występ z orkiestrą, i nigdy nie schodziło to poniżej jakiegoś poziomu żenady czy trywialności. W nowym zestawie krytyczny moment mam przy spektakularnym, ale wtórnym Nervelevers. I nie jestem w stanie nadążyć za agresywnym Mekrev Bass. Doceniam za to jedną rzecz: Jenkinson odłożył na bok konstruowany długo skomplikowany system, którego używał pięć lat temu na poprzedniej płycie Damogen Furies i wrócił do zestawu analogowych maszyn i komputera Commodore, które towarzyszyły mu na samym początku drogi. A na wyrywki, kawałek po kawałku, tę gęstą muzykę odbiera się z przyjemnością.     

SQUAREPUSHER Be Up A Hello, Warp 2020, 7/10


Dan Deacon coś takiego jak tę finezję brzmieniową Jenkinsona osiąga w drugiej części suity Arp, gdy linie syntezatora na wysokich rejestrach zaczynają brzmieć niczym muzyka Dalekiego Wschodu i roztapiać się przy tej prędkości niczym grane na delayach improwizacje Terry’ego Rileya. Jego utwory – choć instrumentalno-wokalne – pozostają blisko minimalizmu, a w chwilami, jak w Weeping Birch stają się minimal music w czystej postaci. Ciekawy brzmieniowo jest też finał Sat By a Tree, gdy syntezator dublują skrzypce – posłuchałbym tego więcej. Pasuje do szalonego, sowizdrzalskiego charakteru działań artysty (także na żywo – trudno zapomnieć wariacki występ na Offie, choć co tam grał – już łatwiej), przy którym Jenkinson to sterylnie precyzyjny, spokojny i skoncentrowany inżynier.

Gdy z kolei Deacon wpada w konwencję zdecydowanie piosenkową (Fell Into the Ocean), zaczyna być bliski Animal Collective, do którego nigdy daleko nie miał, choćby geograficznie (podobnie jak tamta grupa związany jest ze sceną Baltimore). Choć AC ostatnio nie nagrali czegoś tak chwytliwego jak ten utwór i galopujące My Friend. Zarazem jednak nie ma sensu zestawiać tego albumu Deacona z najlepszymi płytami kolektywu.

Zupełnie inaczej niż album Squarepushera, Mystic Familiar rozkręca się stopniowo. To pierwsze fragmenty – choćby Become a Mountain – wydają mi się najbardziej banalne. A muzyka Deacona, choć niesamowicie energetyczna, z tendencją do spektakularnych zagęszczeń, bywa zarazem napompowana aranżacyjnie. Niby i to jest elektronika robiona w znacznej mierze narzędziami DIY, ale Become… pokazuje właśnie to, co niedobrego wnoszą nieograniczone możliwości – prościutki motyw pozwalają w mig rozwinąć do orkiestrowej, albo i kosmicznej skali. Na moment łatwo się dać oszukać, ale przy kolejnej powtórce wychodzi z tego nieco bardziej banalne Flaming Lips zszyte filmowym ściegiem z Philipa Glassa, a może i z Amelii. A więc zarazem dłużej się moim zdaniem ten album rozkręca i szybciej starzeje.

DAN DEACON Mystic Familiar, Domino 2020, 6-7/10