Płonąca nowoczesność
Koniec świata już się wydarzył. Najbardziej poruszającą płytą, jaką w tym tygodniu słyszałem – na swój przewrotny sposób – był album Henry’ego Reese’a (podpisany jako Lite Fails) The End of the World Has Already Happened. Nagrany i wydany w porywie serca, by wspomóc australijskich strażaków i wysłać jeszcze jeden sygnał alarmowy w sprawie pożarów buszu, trwających w Australii od wielu tygodni. Mieszkający w Brisbane Reese powyciągał różne nagrania z tamtejszych archiwów, najstarsze z przełomu XIX i XX wieku. Obudowane w muzykę elektroniczną, nastrój mają raczej smutny – jeden z fragmentów (Rescued from the Flames z roku 1910) dotyka nawet tematu bezpośrednio. A wytwórnia, która to wydała, a którą stale śledzę na Bandcampie, bo ma na koncie rewelacyjne albumy, to brytyjsko-australijska (tu nie mogę się powstrzymać przez westchnieniem) firma Flaming Pines. Tak, dokładnie tak się nazywa.
Trochę pieniędzy można było w ostatnim czasie przekazać na rzecz płonącej Australii za pośrednictwem płyt z muzyką. Grupa King Gizzard & The Lizard Wizard zalała – może to specjalnie, w nurcie znaczeń tego słowa – świat płytami koncertowymi. Wyszły trzy: Paryż, Adelajda i Bruksela, wszystkie koncerty z roku 2019, każdy inny, każdy potężny, jeśli chodzi o ilość materiału. Na wszystkich pojawiają się te metalowe wątki znane z ostatniego studyjnego albumu grupy (pisałem o nim tutaj) – w stylistyce od Iron Maiden, przez wczesną Metallicę, po prapoczątki thrash metalu – a dochód ze wszystkich trzech ma zasilić konta organizacji charytatywnych ratujących australijską przyrodę. Ze względu na gargantuiczne rozmiary zatrzymałem się na pierwszych dwóch – francuski koncert zawiera np. kapitalną wersję Perihelion i Billabong Valley, występ z Adelajdy imponuje choćby podejmowanym na każdym z koncertów tematem Venusian 1. Za to nie zawiera powalającego This Thing, które jest na obu pozostałych. Dzięki wszystkim trzem przedawkowałem jednak twórczość KG&TLW do tego stopnia, że nie wpadłem w panikę, dowiadując się o tym, że grupa nie przyjedzie na Off Festival – gdzie jest pewnie jednym z bardziej oczekiwanych zespołów w ostatnich latach – tylko na darmowy Pol’and’rock Festival. Jeśli tak się temu mocniej przyjrzeć, to zresztą kto wie – może ta formacja freaków ze słabością do psychodelii i refleksem do działań charytatywnych pasuje do Kostrzyna idealnie?
W Australii katastrofa całej przyrody jest efektem ubocznym modernizacji. Dziś w radiowej Dwójce będziemy prezentować takich modernizatorów ze znacznie słabiej rozwiniętej gospodarki – wrócimy do Kinshasa 1978, albumu przypominającego zarejestrowane pod koniec lat 70. nagrania z kręgu tzw. tradi-mods, czy może (to chyba bardziej znane pojęcie) congotronics. Czyli Kongo. Ale znajdzie się też miejsce dla Katawa Singers – ujmującej reedycji opublikowanej przez polską 1000Hz Records. O samej wytwórni już pisałem. Wspominałem, że koncentruje się na muzyce z okolic Malawi (choć jednocześnie z Katawą wydają też płytę legendarnej białoruskiej formacji Dubiny), ale Ufulu 1991-1998 może się okazać pewnym przełomem dla ich katalogu. Także w sensie edytorskim – jako profesjonalnie tłoczone CD w porządnej, tekturowej obwolucie.
Wytwórnia inauguruje w ten sposób serię Modernizations, która ma prezentować artystów wprowadzających w różnych miejscach na świecie nowe brzmienia, nowe instrumenty, co zarazem nie prowadzi do zamazania lokalnych tradycji. Czyli też tradi-mods. I tak Katawa Singers byli – jeśli wierzyć Piotrowi Cichockiemu, założycielowi 1000Hz, a nie wiem, komu innemu miałbym w tej kwestii wierzyć – rewolucyjnym zespołem, który, choć grał i śpiewał lokalną odmianę gospel, przenosił muzykę religijną w świat brzmieniowy elektroniki. Proste keyboardy/syntezatory Yamahy zastąpiły tradycyjne instrumentarium, zostały głosy kojarzące się natychmiast z bardziej znanymi chórami gospel z dalszego południa Afryki. Poważne tematy, religijne natchnienie i rozmach ciekawie kontrastują z ludyczną melodyjnością i tanecznym wymiarem aranżacji – są tu fragmenty (choćby Kum-ba-yah), które mogłyby porwać publiczność na świeckich imprezach typu festiwalowego. Nie jest to wykalkulowany trans weselny rodem z płyt Omara Souleymana, raczej już naturalne, spontaniczne wyjście poza konwencję zachodniego gospel. Pod wielogłosowymi, chóralnymi wokalami pojawiają się nieszablonowo wykorzystane automaty perkusyjne czy nagrywane z ręki, czasem wręcz niedbałe akordy organów. Estetyka okładek siedmiu pierwszych płyt KS, z których kompilacją (poddaną masteringowi w Polsce – wraca wszędobylski Michał Kupicz z chyba trudnym zadaniem ocalenia tych nagranych w słabej jakości utworów) jest album Ufulu, też znalazłaby dziś zwolenników. Jeśli już więc King Gizzard na Pol’and’rock, to dlaczego nie Katawa Singers (nie mam, szczerze mówiąc, pojęcia, czy przetrwali do dziś, ale reaktywacje zawsze są możliwe) na Open’er?
KATAWA SINGERS Ufulu 1991-1998, 1000Hz Records 2020, 7/10