3 płyty z piosenkami, których trzeba posłuchać w tym tygodniu
W książce Patyki, badyle Urszuli Zajączkowskiej (nominowanej w tym roku do Paszportu POLITYKI) jest rozdział Chrzęsty nocne Wołomina. Jeden z najciekawszych dla mnie, bo spędziłem w tym mieście dokładnie połowę życia i nigdy nie usłyszałem i nie zobaczyłem tego, co Zajączkowska, choć teoretycznie słyszałem i widziałem pewnie mniej więcej to samo. Z takich jednoakapitowych obserwacji ze zdjęciami mogłaby powstać osobna książka – ale dałoby się też z tego zrobić cykl piosenek. O jesionie, którego wciąż przycinają, mimo że całkiem stary. O sterczących z ogrodzeń pędach chmielu, które zaginają się na wysokości przeciętnego mieszkańca. I tak dalej. Idealny zestaw miniatur, który (jako niezrealizowany pomysł – może ktoś byłby chętny?) przypomniał mi się, kiedy słuchałem trzech bardzo ładnych płyt wydanych w ostatnim tygodniu.
Najpierw Bill Fay. W pierwszym odruchu można go zbagatelizować. Starszy pan, który parę dekad spędził w ogródku lub na lekturze Biblii to zjawisko z tych mało rockandrollowych. Ale Countless Branches wciąga prostotą, siłą wyrazu i… właśnie tą starczą manierą. Fay ze swoją historią powrotu z niebytu (był przez 20 lat kompletnie odrzucony przez rynek i praktycznie zapomniany, zajmował się ogrodnictwem, aż w końcu ktoś zakochał się w jego wczesnych piosenkach) staje się dziś w pewnym sensie ambasadorem starości, w której nie należy porzucać nadziei. Przegląda się w jego wokalistyce wiele przechodzonych głosów. I tak w Your Little Faith mamy coś z Cohena. W I Will Remain Here zachrypnięty głos kojarzy się bardziej z Marianne Faithfull. Podobnie z przebojowym Tiny – obowiązkowym bonusem z wersji deluxe (wśród dodatków jest też nowa wersja klasyka Don’t Let My Marigolds Die z 1971 r., są jeszcze trzy „elektryczne” wersje piosenek z płyty, które pozwalają sobie przypomnieć, dlaczego Fay spodobał się grupie Wilco – ale w tym miejscu już nie wyłączycie). Kiedy indziej słyszę nawet Rogera Watersa.
Uświadomić sobie, że jeśli artysta ma taki talent, to mimo upływu lat może do niego wrócić i jak gdyby nigdy nic w dalszym ciągu pisać piosenki o klasycznej sile – to piękna rzecz. Prawda jest jednak taka, że te piosenki pisane były nieprzerwanie, gromadzone na taśmach demo, a teraz 76-letni Fay, wspólnie z producentem Joshuą Henrym, musieli tylko dokonać wyboru i porządnie to wszystko nagrać przerywając na chwilę ogródkowe prace londyńskiego artysty. Biorąc pod uwagę natężenie porównań z naturą, mamy do czynienia z Urszulą Zajączkowską brytyjskiej piosenki. Finałowe One Life, gdyby je zagrać w manierze knajpianej i pijackiej, stałoby się w mig gorzkim, rzewnym songiem Toma Waitsa, a tu – czysta pozytywna energia i trochę równie czystego wzruszenia.
BILL FAY Countless Branches, Dead Oceans 2020, 8/10
Keeley Forsyth łatwo z kolei w pierwszym odruchu odrzucić. Niby niedbale nucony, czasem półszeptany, ale z teatralną starannością artykułowany śpiew przypomina Coco Rosie albo Josephine Foster. Akompaniament raczej oszczędny, momentami zbliżony do żadnego, łączący kameralistykę z folkiem. To wszystko razem uderza niczym nalepka nie dla każdego. Jak na początek kariery wokalnej Angielka nie jest najmłodsza – ma czterdziestkę, a dotąd osiągała umiarkowane sukcesy aktorskie w drugim i trzecim szeregu, może ją skojarzyć widownia seriali kryminalnych Happy Valley i Criminal Justice. Nagrywać piosenki zaczęła z inspiracji twórczością Matthew Bourne’a, który doczekał się kiedyś skromnej, umiarkowanie entuzjastycznej recenzji na Polifonii. Fakt, że biegle posługuje się tradycyjnym instrumentarium i syntezatorami, urozmaica mocno drugi plan tej muzyki. Partie wiolonczeli ciągną się pod powłóczystymi wokalami w delikatne drony. A same piosenki, pisane na szybko, pod wpływem chwili, zyskują jakąś emocjonalną głębię – pojawiły się nawet porównania z Nico. Najszybciej polubiłem zapętlającą się miarowo Look to Yourself. Klimatem odcina się od reszty zdecydowanie elektroniczne Start Again, które jednak zarazem staje się hasłem do ponownego słuchania.
KEELEY FORSYTH Debris, The Leaf Label 2020, 7-8/10
Płyta numer trzy to zasadniczo nieprawdziwe piosenki – zestaw sześciu instrumentalnych miniatur na tle szumu i plusku wody oraz śpiewu ptaków. Songs tylko w tytule, za to pod względem kreowania przyjemnej, rozluźniającej ogrodowej przestrzeni w domu – już żadnego oszustwa. Muzyka Olive Ardizoni z Los Angeles podpisującej się jako Green-House działa jak mocne środki uspokajające, a jej wdzięk polega na tym, że nie jest plumkającym wibrafonowymi liniami japońskim ambientem, nie jest czystym field recordingiem, ani nawet jakąś przestrzenną, współczesną wersją New Age – jest czymś dokładnie pośrodku. Od strony tematycznej – idealne dopełnienie Faya, stylistycznie – pod drugiej stronie tęczy. Ardizoni z Zajączkowską już koniecznie powinny zrobić coś razem, bo rośliny muszą fantastycznie do czegoś takiego rosnąć.
GREEN-HOUSE Six Songs for Invisible Gardens, Leaving 2020, 7/10