Leonard Cohen jako bohater SF

Tegoroczne nominacje do Grammy pominę milczeniem, bo nie bardzo jest co komentować. Nawet pastwić się nie ma sensu, bo aktualnie robią to fani koreańskiej grupy BTS, a ich jest więcej i uderzają mocniej niż pojedynczy narzekający dziennikarz, w dodatku z Polski. Za to z 24-godzinnym wyprzedzeniem napiszę kilka słów o jutrzejszej premierze Leonarda Cohena. Niby nie ma się co spieszyć, przez ten czas nie zmieni się nic w jego sytuacji życiowej (precyzyjniej: nieżyciowej, zmarł 3 lata temu), ale jakoś bardziej do mnie przemawia Cohen niż Coldplay czy Beck. Chociaż sądząc po portalu Hasitleaked (odnotowuje przedpremierowe wycieki oczekiwanych albumów) zainteresowanie tamtymi dwoma jest większe. Parlophone proponowało mi zresztą dostęp do dawno wyciekłej do sieci płyty Coldplay – w zamian za podpisanie dokumentu z zestawem sankcji tak kuriozalnych, że zabronili nawet dzielić się samą treścią dokumentu. Wolę w takim razie tego słuchanego na spokojnie od ładnych paru dni Cohena. Przedpremierowe odsłuchy z odpowiednim wyprzedzeniem mają sens. Może i wraz z wejściem nowych streamingów wideo grozi nam trochę więcej piractwa w tej sferze, ale muzyka jest relatywnie wolna od tego problemu. I nie sądzę, by w czasach Spotify czy Deezera miliony abonentów sieci komórkowych, którzy dostają często dostęp do muzyki w pakietach, zadawały sobie trud szukania pirackich cyfrowych wersji. Uważam, że powinno się premiować zaufanie i trzeźwe myślenie w tej dziedzinie.

Poza tym prawdopodobieństwo, że nowa płyta nieżyjącego Cohena jest ciekawsza niż album żywych i dobrze się mających muzyków Coldplay, uważam za wysokie. Cohen już wcześniej – bywało – całymi latami nie dawał oznak życia, a potem okazywało się, że dostarcza piosenki całkiem dobrej jakości, można więc powiedzieć, że jest sprawdzony w sytuacjach ostatecznych. Przy innym wykonawcy może bym się skrzywił, widząc, że publikuje płytę zza grobu, tutaj przyjąłem to naturalnie. Jakby trwał przedłużony okres wygasania artysty, który w piosenkach nigdy nie obnosił się szczególnie mocno ze swoją żywotnością – nawet kiedy śpiewał o tańcu. Tu zresztą ciągnie temat dalej – album zatytułowano Thanks For The Dance i utwór tytułowy, z ewidentnie grecką nutą (bo przecież dom na Hydrze, bo również tam dorastał jego syn Adam Cohen, producent nowego albumu), stanowi przedłużenie tamtego wątku. W latach 80. Cohen śpiewał Dance me to the end of love, a nie to the end. Dla tych, którzy go kochają, taniec się prawdopodobnie nie kończy.

Pół wieku temu ukazała się jedna z moich ulubionych książek SF, Ubik Philipa K. Dicka. Przynosi fascynujący pomysł – dzięki rozwojowi technologii udaje się przedłużać czas umierania mózgu i odpowiednio ograniczając jego dogasającą aktywność sprawić, że od czasu do czasu można sobie ze zmarłym pogawędzić. Na swój sposób oczywiście, bo przypomina to trochę wywoływanie duchów, choć powody, dla których kontaktuje się ze zmarłą żoną jeden z głównych bohaterów powieści, są raczej przyziemne – pomaga mu ona prowadzić rodzinną korporację.

W takiej mniej więcej sytuacji odnajdujemy tu Cohena. Pożegnał się błyskotliwie, wydając świetny album You Want It Darker krótko przed śmiercią. Zostawił więc po sobie domkniętą karierę wokalisty i poety, ale wciąż jednak było w szufladzie i na taśmach studyjnych parę wierszy – bardziej przeczytanych niż wyśpiewanych, w czym nie ma niespodzianki, bo ostatnie płyty pokonywał już bardziej mówionym chodem niż śpiewanym biegiem. Te wiersze ułożyły się w swoiste post scriptum – jeszcze trochę premierowych sentencji o życiu, śmierci (więcej o śmierci – świetna miniatura The Goal), twórczości, Bogu i całej reszcie. Jest nawet jeden erotyk – The Night of Santiago. A Happens to the Heart (I was always working steady /
But I never called it art
itd.) znane było dobrze ze zbioru The Flame. Opakował je w muzykę właśnie ten współpracujący z ojcem już przed jego śmiercią Adam Cohen. Zrobił to w miarę subtelnie, tworząc powściągliwe, choć różnorodne (bardziej niż na You Want It Darker) aranżacje, ze stale słyszanymi jeszcze za życia Leonarda chórkami, elementami bluesa, ale też nierzadko skrajnie minimalistyczną oprawą z fortepianem lub gitarą klasyczną – czy w tym wypadku raczej lutnią.

Bohater już nie żyje, więc nie mógł stawiać dużego oporu przed zapraszaniem kolejnych gości. I tu różnica w stosunku do pożegnalnego albumu jest już wyraźniejsza. Króciutka płyta Thanks For The Dance z trudem pomieściła taki tłum: od Becka (teraz już wiecie, dlaczego zamiast niego wybrałem Cohena), przez Daniela Lanois i Feist, po Patricka Watsona. I cały tłum różnych instrumentalistów. Aż dziwne, że w ogóle tu byli – na szczęście nie da się odczuć wynikającego z tego zazwyczaj uczucia nadmiaru. Ochrypły baryton Cohena cały czas wychodzi w miksie i da się usłyszeć to, co mamrocze, choćby i nie zawsze dało się zrozumieć do końca, o co mu chodzi. Ale i to znamy z jego pełnego tajemnic życiorysu artystycznego z okresu, gdy żył w całej pełni, a nie tylko po Dickowsku dogasał. Nie rozumiem procesu reinkarnacji. Ale jeśli to tak działa, chciałbym powrócić na ziemię jako pies mojej córki – mówił w trakcie jedynego spotkania, podczas którego miałem okazję go zobaczyć na żywo (mimo ograniczonej długości i małomówności samego bohatera relacjonowałem je parokrotnie). Wrócił ostatecznie nie jako pies córki, tylko jako płyta swojego syna. Jest w tym oczywiście trochę SF, ale takiej w dobrym gatunku.

LEONARD COHEN Thanks For The Dance, Columbia 2019, 7/10