Lo-fi brzmi lepiej w hi-fi, to nie sci-fi!
Ta dziewczyna nazywa się Salami Rose Joe Louis i opowiada o przyszłości. Wyobraźmy sobie bardziej kameralną, sypialnianą wersję ArchAndroida Janelle Monae. Wyobraźmy sobie, że funkowa fala lat 70. zamiast w mocną, głośną muzykę graną zespołowo inwestuje siły w delikatną, z pogranicza soulu. Bo wszechobecnego dziś terminu lo-fi jeszcze raczej nie znali. Tylko że młoda wokalistka i producentka z Kalifornii – której płytę wydała właśnie wytwórnia Brainfeeder (ta od Flying Lotusa) – zajmuje się nie utopijnymi, ale raczej dystopijnymi, mrocznymi wizjami przyszłości. Wyobraźmy sobie, że naszą planetę opuszczają w poszukiwaniu nowych kolonii nie Afroamerykanie – jak w opowieściach Sun Ra – tylko elita najbogatszych, którzy po drodze odbierają jeszcze energię Słońcu. I zostawiają całą resztę na przeludnionej, ponurej, schładzającej się Ziemi. A opowieść o tym brzmi tak, jak gdyby autorka snuła ją do poduszki, nie wychodząc poza oszczędne aranżacje i ograniczając się do szeptu.
Naprawdę nazywa się Lindsay Olsen i – tu będzie dość symbolicznie – prowadziła wcześniej karierę naukową, zajmując się zmianami klimatu. Któż inny lepiej opowiedziałby nam tę historię? Inspiracje jej concept albumu Zdenka 2080 (łatwo się domyślić, w którym roku rzecz się rozgrywa) to literatura SF tzw. nowej fali, czyli autorzy ważni w momencie otwarcia stylistycznego fantastyki w latach 70. Niestety, słabo znani w Polsce. Gene Wolfe wprawdzie doczekał się tłumaczeń, ale znany jest głównie z komercyjnej Księgi Nowego Słońca. Jego świetny, bardziej eksperymentalny zbiór opowiadań Wyspa doktora Śmierci i inne opowiadania i inne opowiadania (poważnie: tytułowe opowiadanie nosiło tytuł Wyspa doktora Śmierci i inne opowiadania) chyba od dawna można znaleźć tylko w antykwariatach, co ciekawsze teksty w antologiach. Z Octavią Butler – autorką kluczową dla feministycznej amerykańskiej SF – jest u nas jeszcze gorzej. Wśród inspiracji muzycznych zwraca się uwagę na soulmana Shuggiego Otisa. Sama Olsen śmiało dodaje Stereolab, Raymonda Scotta i Herbiego Hancocka. Ale utwory ze Zdenka 2080 mają też momentami coś z marzycielskiej, rozmytej i podszytej lo-fi muzyki Grouper i okolic. Szczególnie gdy kolejną miniaturę Salami buduje na jakimś prostym gitarowym motywie.
Tyle że pod względem brzmieniowym to wypolerowane i świetnie podane lo-fi. Czyli takie w wersji… hi-fi. Może trochę paradoks, ale tłumaczy się, gdy spojrzeć na dotychczasową karierę Amerykanki, która grała koncerty np. przed Toro Y Moi. Z jednej strony mamy więc trochę pomysłowego chałupnictwa glo-fi, rozmyte piosenkowe motywy, z drugiej – precyzyjne, lekko funkujące i harmonicznie bardziej złożone nagrania takie jak Love the Sun – bliższe już dotychczasowej stylistyki Brainfeedera. Cały czas jednak nieprzeprodukowane. Wszelkie kosmiczne, wychodzące w przyszłość elementy rozwiązane są tu dość prosto – często jedną partią syntezatora, której towarzyszy złamana linia perkusji. Ma to pod względem podejścia dużo wspólnego ze stareńkimi płytami Sun Ra, gdzie cały futuryzm odgrywany bywał przez lidera za pomocą np. monofonicznego syntezatora solo. Elementem spajającym całość albumu jest wrażliwość, jakiś rodzaj dziwienia się światu i zatrzymania na jego drobnych elementach – Transformation of a Molecule / Sixth Dimension to jeden z najwspanialszych utworów na płycie, który pozwala wierzyć w jakąś stałą zależność między naukową metodą a estetycznym pięknem. Ale całość to stanowczo rzecz, przy której warto się zatrzymać. Właściwie nawet, jak dobra książkowa czy filmowa narracja, sama zatrzymuje, więc może tylko wystarczy dać szansę. Nie wiem, czy muzyczna wizja przyszłości Salami Rose Joe Louis się spełni, ale ona sama z całą pewnością jest przyszłością.
SALAMI ROSE JOE LOUIS Zdenka 2080, Brainfeeder 2019, 8/10