Obama ma… bo każdy ma
Barack Obama opublikował w weekend swoją wakacyjną playlistę. Gust muzyczny – jak wiadomo od dekady – Obama ma. A właściwie Obamowie, bo Michelle, była pani prezydent, bierze czynny udział w koncertowych przedsięwzięciach męża i tych 42 piosenek – jak wiemy z opisu playlisty – też słuchała. Pewnie nawet podpowiadała mężowi czego posłuchać. Nie chcę snuć teorii na temat rodzinnych układów państwa Obamów i wiem, że mają dużo czasu na podróże, pisanie książek, więc na pewno także takie rozrywki jak słuchanie muzyki, ale obawiam się, że maczał w tym wszystkim palce ktoś trzeci. Jakiś spec od wizerunku, osobisty didżej, który jeździ i podsuwa kawałki w zależności od nastroju. A przy tym doskonale radzi sobie z tworzeniem politycznej rozpiętości gatunkowej – dlatego współczesne R&B dla młodzieży Lizzo (Juice) równoważy staroświecki hit koledżowej publiki z przyszłej amerykańskiej klasy średniej, czyli Reelin’ In The Years Steely Dan. Odwrotnie jest, gdy Sharon Van Etten Obamowie przebijają klasykiem Lauryn Hill. Staroświeckiego Franka Sinatrę – współczesnym soulowym Danielem Ceasarem z H.E.R. Nie zapominają o załogantach z The Rolling Stones, ułatwiającej kontakt z latynoamerykańską publicznością Rosalią, pokazują, że wiedzą, co piszczy w jazzie (Charles Mingus), rocku (The Black Keys) i hip-hopie (liczne przykłady). Co z tego wynika?
Z samej playlisty oczywiście niewiele. Choć nic w tym zdrożnego. Jest fajnym zbiorem eklektycznych utworów, któremu trudno zarzucić jakiekolwiek braki. Sam parę numerów sprawdziłem i wrzuciłem na listę do kupienia jakąś płytę. Ale też osłania ją przed jakimiś krytycznymi uwagami fakt, że jest po prostu playlistą osobistą dwojga ludzi, którzy zasadniczo są w muzyce fanami jak wszyscy inni. Tylko że zarazem są sławniejsi niż cała reszta. Jeśli ktoś obiecywał, że głos każdego słuchacza będzie w przyszłości ważył tyle samo, nie należało mu wierzyć.
Widzę w tym przyszłość muzyki. Niestety dla mnie, niestety dla kolegów dziennikarzy, blogerów, fanpejowiczów, tłiterowiczów, a nawet playlistowiczów. Mija nas właśnie lewym pasem szybka limuzyna z obstawą, a może nawet prywatny odrzutowiec wynajmowany biznesmenom, supercelebrytom i byłym prezydentom. Czy jakakolwiek lista DJ Carpigianiego albo Trzech Szóstek spotkała się z tak wielkim zainteresowaniem mediów? Nie bardzo. Chociaż znam co najmniej jedną, która ma naprawdę dużo obserwujących (tutaj, akurat zupełnie spoza obszaru zainteresowań Obamy). Sęk w tym, że Obama nie musi nawet swojej plejki publikować – ludzie robią to za niego, polepszając ekspozycję wymienionych przez niego utworów w sposób na tyle znaczący, że gdybym był dziś wydawcą, podliczałbym zysk z takiej akcji, szacował potencjalne koszty i już teraz typował znane osoby do tworzenia bardzo popularnych playlist. Każda z takich akcji byłaby maksymalizacją klików, a w tej dziedzinie obowiązują zasady najbardziej drapieżnego gatunku ekonomii uwagi. Na przykład:
Adam Małysz: sztosy, po których latałem najwyżej.
Edyta Górniak: piosenki, których słuchałam zamiast nagrywać własne.
Zbigniew Ziobro: utwory, przez które nie słyszałem, co się dzieje w moim ministerstwie.
Robert Kubica: co mi zagłuszył ryk mojego samochodu.
Anna Lewandowska: healthy beats.
Poza stale popularnymi żyłą złota mogą być znani przez chwilę. Zmarli biznesmeni, złapani za doping sportowcy, zdradzający żony aktorzy, rozbierające się dla prasy erotycznej wokalistki, skazani prawomocnym wyrokiem politycy, rozjeżdżający ludzi na pasach dziennikarze, skazani za morderstwa szaleńcy, może nawet księża pedofile. Bo każdy słucha jakiejś muzyki. I jako człowiek realistycznie oceniający siłę sprawczą mediów społecznościowych rzucam tezę: gdybyśmy mieli do wyboru playlistę ułożoną przez kogoś dlatego, że dobrze prezentuje jakiś gatunek albo playlistę złożoną z czystej potrzeby serca przez jakiegoś no-name’a, sam przecież zajrzałbym z ciekawości prawdopodobnie do tej, której aktualnie przygląda się z niezdrowym zainteresowaniem cała Polska.
Ten przydługi wstęp niech służy za ilustrację tezy, dlaczego cały czas piszę. Otóż jest to – w czasach szybkich przepływów popularności i mocnych, emocjonalnych sygnałów wspieranych głośnym nazwiskiem – czynność tak bardzo nierentowna, że mało kto się za to bierze. I łatwo tu znaleźć niszę wśród paru piszących na wyścigi szaleńców, których pozdrawiam. Jeśli czujecie, że to do was, to właśnie do was było.
Na własną playlistę dorzucam dziś nową kasetę Patryka Cannona, której w streamingu nawet (jeszcze?) nie ma. O ile na jego poprzednio opisywanej płycie usłyszałem muzykę oświetlaną słońcem minionych wakacji, to tutaj kompozytor elektroniczny z Wielkopolski idzie na całego w refleksy późnego lata i dźwięki inspirowane przyrodą regionu – konkretnie Doliną Baryczy na pograniczu Wielkopolski i Dolnego Śląska. Malowniczy park krajobrazowy, siedliska ptaków (w tej wakacje wracają – proszę sobie przypomnieć ambienty Vojto Monteura!), a do tego długie kompozycje na syntezatory (plus jeszcze wiolonczelę Justyny Smektały, o warsztacie pracy Cannona poczytajcie tutaj), złożone z mniejszych modułów, tak jakby budowa całych form dźwiękowych oddawała modułową konstrukcję linii produkcyjnej. Brzmienia – ciepłe, analogowe, żeby nie użyć oczywistego w tym kontekście terminu: organiczne – są już same w sobie wabikiem. Ale dramaturgicznie oba utwory są konstrukcjami, które nie krążą w miejscu, ani nie prowadzą donikąd. Nie zamykają się w jednej pętli, jednym ładnym arpeggiu. Pejzaż się zmienia – spod jednego motywu wychodzi kolejny, tak jak zza pola wyrasta las, a za lasem czeka już na nas kolejne pole.
Pierwsza część utrzymana jest w duchu Rileyowskiego, kalejdoskopowego minimalizmu – takiego, któremu wbrew nazwie czasem daleko do skrajnej oszczędności. Na nakładające się na siebie polirytmicznie motywy zwielokrotnione jeszcze delayami Cannon tu i ówdzie rzuca chmury ciężkich ambientowych plam, tworząc całość bardzo efektowną. Cięższa nieco i mroczniejsza druga część dłużej i mozolniej buduje napięcie, posługuje się bardziej brudnymi, pastelowymi barwami i idzie raczej w kierunku psychodelii niż minimal music. Może to dwie strony tego samego – dzień i noc, przebudzenie i zasypianie? Z pewnością ta druga jest też bliżej przyrody takiej, do jakiej muzycznych obrazów się przyzwyczailiśmy i z całą pewnością bliżej tych obrazów, jakie tworzy współczesna muzyka ambient. Wygląda na to, że przy tej rozpiętości wiele osób znajdzie tu choćby fragment dla siebie – może nie aż takie masy, jak przy tej playliście Obamy, ale za to ci wybrani z pewnością odnajdą tu to, czego na tamtej playliście brak.
PATRYK CANNON The Birds Valley, Dym 2019, 8/10