Dziękujemy, wszyscy umrzemy

Moi trzej aktualnie ulubieni światowi perkusiści z kręgu muzyki rozrywkowej? Odpowiem tak:
(1) żaden nie pochodzi z Wielkiej Brytanii ani USA,
(2) aż dwóch mieszka w aglomeracji paryskiej,
(3) dwóch z nich jeszcze żyje (tych z punktu 2).
Dość łatwo – choćby po wpisach na Polifonii – zorientować się, że ten nieżyjący to Jaki Liebezeit. Kolejny przyjedzie niedługo na kolejny koncert do Polski, na festiwal Skrzyżowanie Kultur – to Tony Allen, od lat 80. mieszkający we Francji, a dziś grający z francuskimi muzykami. Pozostaje trzeci. Bez szczęścia do Polski – na żadnym planie, choć wiem, że ma oddanych zwolenników i że część z nich tu zagląda. To oczywiście Christian Vander, lider założonej w Paryżu równe 50 lat temu grupy Magma.

Wykorzystuję jako przyczynek do powyższego wyznania najnowszy album Magmy Zëss : Le jour du néant, chociaż na perkusji nie grał tu sam Vander. Ten występuje w roli kompozytora i wokalisty, a rzecz jest dużą formą – 38-minutowym oratorium w mikroskali opowiadającym o podróży w stronę nieuniknionego, jak piszą sami twórcy. Prościej mówiąc: o końcu świata. A za bębnami siedzi Morgan Ågren, perkusista szwedzkiej Kaipy, znany też z błyskotliwych występów z repertuarem Zappy u boku Steve’a Vaia oraz Matsa Öberga. Jest bezlitośnie precyzyjny, jak stoper odmierzający minuty do zagłady, tutaj będącej czymś w rodzaju błogosławieństwa. Dziś jest dzień, w którym umrzemy. I chciałbym ci podziękować – deklamuje Vander.

Pierwsze cztery części to coś jak jedno długie i bardzo stopniowe crescendo, a właściwie figura, która robi wrażenie konsekwentnego podążania do przodu, do góry, dzięki swojej konstrukcji dynamicznej. To wręcz rodzaj iluzji dźwiękowej. W większości bazują na jednym groovie, którego składnikami są piekielnie gęsta i dość szybka, sprawiająca wrażenie galopu – wyczerpująca fizycznie i wymagająca technicznie – partia perkusji oraz dwa fortepianowe akordy. Resztę budują głosy i Filharmonia Praska, świetna orkiestra z Czech, pod batutą Adama Klemensa. Te partie zostały starannie napisane, to nie jest zszywka w stylu Lady Panik symfonicznie. Utwór nie jest zresztą nowy, ewoluował od roku 1977 i okresu pracy nad albumem Attahk, później bywał grywany na żywo w różnych wersjach – i pojawił się na albumie „Les Voix” z koncertem z Douarnenez, ale w zupełnie innej wersji. Orkiestra dodaje mu potrzebnego rozmachu, ujmując trochę ognia, łagodząc brzmienie samodzielnej Magmy. A całe to napięcie budowane przez około 20 minut znajdzie swoje rozwiązanie w centralnej części Zëss Mahntëhr Kantöhm, a przejdzie w dziwny gatunek mszy jazzrockowej w Zï Ïss Ẁöss Štëhëm, z bardzo efektownymi partiami rozbudowanego chóru. Ale też najbardziej ryzykownym charakterem, któremu, gdyby nie solowa partia wokalna, blisko byłoby generycznej muzyki religijnej opartej na jazzie.

Śmierć jest tu – jak wspomniałem – czymś innym niż w amerykańskich filmach katastroficznych. Jest bardzo inkluzywnym, demokratycznym i oczekiwanym wydarzeniem, a marsz, a właściwie bieg w jej kierunku (Dzień nicości – brzmi podtytuł albumu) sprawia wrażenie czegoś pozytywnego. W aranżacjach orkiestrowych nie znajdziemy patronujących od początku Magmie wielkich kompozytorów w rodzaju Strawińskiego, tylko może bardziej coś z ducha filharmonicznych dzieł Franka Zappy. Może to być spory zawód dla wiernych fanów grupy, ale wspiera ową inkluzywność – dostęp do tego albumu dla postronnego słuchacza jest łatwy. A nuż fan Stinga też by sobie chciał posłuchać greckiej tragedii o śmierci całego gatunku rozgrywanej przez grupę seniorów z Paryża?

Vander to człowiek charyzmy, konsekwencji i niebywałych koncepcji – bardziej niż inni mistrzowie rocka progresywnego, bardziej nawet niż Robert Fripp czy Peter Gabriel. Ma i wizję, i warsztat, i jeszcze tony zdrowego uporu. Jego kosmiczna mitologia kobaiańska, budowa języka, tworzenie stylu pomiędzy fusion, soulem i wielką muzyką XX wieku, od Strawińskiego po Coltrane’a – wszystko to zestaw gestów, za które odnoszę się do niego od lat z pokornym, fanowskim stosunkiem. Ale na Zëss : Le jour du néant – na pewno nie najważniejszej płycie Magmy, pewnie nawet nie najważniejszej w XXI wieku, z końcówką, którą nie każdy dobrze zniesie – 71-letni Vander wykonuje kolejny brawurowy gest. Całkiem oddaje perkusję Ågrenowi. Pewnie dlatego, że sam nie byłby w stanie fizycznie wykonać tej roboty (w wersjach koncertowych – jak ta powyżej – sytuacja jest oczywista: koncentruje się na śpiewaniu). A mimo to perkusja brzmi dokładnie tak, jakby on sam na niej grał. Tym samym potwierdza, że liczy się nie diabelnie dobra technika, tylko to, co twórca muzyki ma w głowie.

Miałem już nie pisać o tej muzyce – jak na standardy Polifonii dwa miesiące spóźnienia (płyta wyszła na początek wakacji) to bardzo dużo. Ale właśnie przyszedł dawno zamówiony album na CD, poza tym obejrzałem parę dni temu opowieść o tworzeniu płyty (wkleiłem film z YouTube’a wyżej) i uderzyło mnie to, jak przekonująco, pewnie Christian Vander i Stella Vander Linon (była żona lidera, wokalistka i producentka płyty) opowiadają o nagraniach tej wersji. Uderzyło mnie też to, jak młodo brzmi i wygląda sam Vander. 50 lat prawie bez momentów zagubienia i ewidentnych mielizn (poza może płytą Merci, choć i tu znajdą się obrońcy), a przy tym facet wciąż nie zaczął być śmieszny w tej swojej kosmicznej idée fixe.

Więcej – pomyślałem, że płyta Magmy to dobry początek całej serii podsumowań tego, co w ciągu wakacji było na tyle interesujące, że żal przegapić.

MAGMA et THE CITY OF PRAGUE PHILHARMONIC ORCHESTRA Zëss : Le jour du néant, Seventh 2019, 7-8/10