Głęboki Bill i szeroki Bruce

Gdyby Bruce Springsteen zaśpiewał There Goes My Miracle na festiwalu w Opolu, wygrałby w cuglach. No ale każdy, kto widział koncert Premier, zdaje sobie sprawę, że gdyby przechodził z tragarzami koło opolskiego amfiteatru i zaproponował jakąś napisaną naprędce piosenkę, byłby z miejsca lepszy niż połowa obsady imprezy. Gdyby przechodził tamtędy z tragarzami Bill Callahan, ściągnęliby go już pewnie tylko organizatorzy poniedziałkowego koncertu Scena Alternatywna. Bo ten rodzaj szczerości to więcej niż udźwignie rzeczony amfiteatr o tej porze roku (inna sprawa z zapowiadanym na wrzesień Opole Songwriters Festival). W każdym razie obaj nagrali dość ważne w tym tygodniu płyty, a mnie tylko wczorajsza awaria komputera powstrzymała przed publikacją tych paru słów na ich temat. Dziś nadrabiam.

Za Callahanem zwyczajnie się stęskniłem. Darzę go silnym jednostronnym uczuciem o zabarwieniu nieerotycznym. Zresztą nawet gdyby miała inne zabarwienie, byłbym bez szans ze względu na ostentacyjnie heterycką postawę tego amerykańskiego wokalisty, który zaczął kiedyś pod proroczą nazwą Smog w okolicach lo-fi, a skończył pod własnym nazwiskiem w okolicach folkowej ballady. Piszę tak dlatego, że poprzednie sercowe podboje Callahana (m.in. Joanna Newsom i Chan Marshall vel Cat Power) stały się już przedmiotem wielu doniesień medialnych, wątki z nimi związane bywały wyczuwalne w jego tekstach, a na wydanym po najdłuższej w karierze przerwie Shepherd in a Shepherd Vest śpiewa z kolei o żonie i dość późnym ojcostwie. Co więcej, przez kilka dni ponoć rozważał zupełne porzucenie kariery na rzecz rodziny. Ale szybko się rozmyślił. Kiedy więc w jednej z piosenek usłyszycie And I had a son, giving birth nearly killed me, nie traktujcie tego jako dowodu na ego autora, który swoje przeżycia w czasie porodu wyolbrzymia do poziomu przeżyć kobiety. Chodzi tu o ryzyko zabicia w sobie artysty za sprawą narodzin syna. Z Confederate Jasmine dowiemy się z kolei, co słychać w życiu erotycznym państwa Callahanów. Wszystko jednak z taką subtelnością i równowagą, jak to tylko u niego bywa.

Autorem Callahan jest z tych najlepszych. Ten nowy, długi (63 minuty) materiał porównuje się – jak już widziałem – z Benji Kozelka. Niesłusznie. Ten drugi, na Benji skądinąd fantastyczny, jest wylewny do poziomu gadulstwa, ten pierwszy to wzór powściągliwości, choć przyznać trzeba, że wydaje się równie szczery. I zdarza mu się wchodzić w krąg porównań czerpiących ze świata popkultury – jak w wyróżniającym się The Ballad of the Hulk, gdzie własne reakcje emocjonalne stara się oddać przez odniesienia do postaci Bruce’a Bannera (If I just got angry / But I never got angry / Maybe I should have). Ale jest oszczędny, a obrazy w swoich tekstach rysuje, w przeciwieństwie do Kozelka, błyskawicznie: I woke up on a 747 / Flying through some stock footage of heaven. W dużej mierze jest to autotematyczna płyta o powrocie fo pisania (Writing).

Muzycznie, mimo pojedynczych, nieco „puszczonych” fragmentów (Tugboats and Tumbleweeds), gdzie słychać, że nie wszystko się idealnie zgadza rytmicznie, a może nawet rozłazi, Shepherd in a Shepherd Vest przynosi najlepsze, co o Callahanie wiemy – że mimo dość misternie budowanych aranżacji zachował przez lata tę charakterystyczną drobinę surowego myślenia. A wszystko, co się dzieje w jego nagraniach, prowadzi głęboki głos – ten charakterystyczny baryton, momentami zaskakująco suchy, jest w stanie powściągnąć aranżację skuteczniej niż jeździec konia (swoją drogą patronem dzisiejszego wydania są konie, które obaj artyści na okładkach mieli). Jak zwykle też całość piosenkowego cyklu układa się w ciąg, który mocno przyciąga i każe słuchać Callahana do samego końca. Moją ukochaną płytą w jego repertuarze pozostaje Sometimes I Wish We Were An Eagle, ale tej nowej niewiele brakuje. I mógłby zajrzeć na jakiś koncert do Polski, ale dzięki komentarzowi Ozzy’ego pod poprzednim wpisem udało się ustalić, że w tym roku gra dwa razy w Szwecji. A od siebie dodam, że w Polsce zero.

BILL CALLAHAN Shepherd in a Shepherd Vest, Drag City 2019, 7-8/10

O ile były momenty, gdy ścieżki Springsteena i Callahana przebiegały nie tak daleko od siebie, to nowa solowa płyta Bruce’a Springsteena wydaje się propozycją jakby z drugiej półkuli. Choć jak każda chyba płyta Bossa jest do szpiku kości amerykańska, tu jednak na sposób dość zaskakujący – czerpie garściami z orkiestrowego popu lat 70. W porównaniu z albumem Callahana jest to płyta szybkiej obsługi, przynosząca duży zwrot satysfakcji nawet przy pierwszym słuchaniu. Prościutka, czytelna, gładka i – szczególnie w pierwszej części – mainstreamowa do tego stopnia, że aż charakterystyczny, modulowany głos Springsteena wydaje się momentami jakimś dziwnie obcym elementem. Tucson Stars i tytułowe Western Stars to miód na uszy, wychodzący jednak poza zwykłe emploi wokalisty, bliżej jest za to kończąca płytę liryczna ballada Moonlight Motel.

Cichym bohaterem Western Stars wydaje się aranżer smyczków Rob Mathes. Z reguły trafia tu idealnie, poszerzając i tak już szeroką jak amerykańska preria perspektywę muzyki Springsteena. Zwykle trafia idealnie, ale kiedy się nie udaje, to zdarza się, że to połączenie instrumentacji z pogranicza country i rozbudowanego zespołu smyczkowego pędzi w stronę kiczu (Sleepy Joe’s Cafe). W większości jednak Western Stars stanowi – może dzięki tej szerokości – najlepszą płytę do samochodu, na jaką od dawna trafiłem. Ale zbyt rzadko jeżdżę samochodem, żeby się tym dziko ekscytować. A po teksty i sensy wrócę do Callahana.

BRUCE SPRINGSTEEN Western Stars, Columbia 2019, 7/10