4 płyty, których warto posłuchać w tym tygodniu

Usłyszałem przyszłość rocka. No dobra, wcale nie, rock dalej jest tak samo martwy i dalej nie ma przyszłości, co jednak stwarza znakomite, wręcz idealne warunki do tego, żeby czasem w jego okolicach pojawiła się jakaś ekscytująca płyta. Tym łatwiej ją zauważyć. Poza tym relaksowałem się w weekend przy jednym z najlepszych dziś producentów klasycznie brzmiącego R&B, machałem głową przy sabbathowskich riffach trąbki i saksofonu, no i odlatywałem przy dźwiękach guimbri. Taki zawód, że się nie wychodzi z pracy w soboty i niedziele. Dziś tylko zagraniczne płyty, ale dość mocny zestaw.

ANDERSON. PAAK Ventura, Aftermath 2019, 7/10
Zaczyna mi się tutaj zapętlać ta moja cotygodniowa playlista, skoro notkę o tym artyście chciałem zacząć od stwierdzenia o „pewniaku”, zupełnie jak przed rokiem. Niezwykle przyjemna płyta na niedzielny poranek, co miałem okazję wczoraj przetestować na własnej skórze, nowoczesny soul/R&B z mnóstwem gości. Już sama obecność André 3000 zwraca uwagę, utwór też znakomity, tyle że za chwilę okazuje się, że Make It Better z udziałem Smokeya Robinsona jeszcze lepsze. Zarazem jednak jest ta płyta niezłą ilustracją niektórych tez ciekawego tekstu Toma Whitwella (opublikowanego w Medium.com) o homogenizacji muzyki w czasach dostępu do najlepszych narzędzi producenckich – trudno tu wychwycić własny styl. Za to płyta jest na tyle luźno zmiksowana i poddana na tyle lekkiej kompresji, że gdyby nie podkręcona stopa perkusyjna, brzmiałoby to jak rzeczy nagrywane co najmniej 30 lat temu.

THE BUDOS BAND V, Daptone 2019, 7-8/10
Przerzedził się katalog Daptone Records, niestety, z przyczyn naturalnych. Ci pozostali muszą się więc postarać tym bardziej, co się sprawdza w wypadku The Budos Band, czyli nowojorskiej kompanii grającej współcześnie afro-soul i Etio-jazz. Z mocną, krzykliwą momentami sekcją dętą, idą w kierunku wskazanym przez nieżyjącego Charlesa Bradleya, czyli robią na nowej płycie Black Sabbath w wersji soulowej. Takie właśnie, riffowe granie dęciaków wsparte fuzzem gitarowym i rockowym brzmieniem basu, przywita nas od pierwszych taktów Old Engine Oil. Skojarzenia z hard rockiem pojawiały się już przy poprzedniej płycie, wydanym pięć lat temu Burnt Offering (pisałem o nim na Polifonii). Tu jednak – mam wrażenie – przyjęły bardziej konsekwentną formę, a i produkcja „piątki” nie pozostawia nic do życzenia. Słychać w tym frajdę i naturalność, nie ginie przestrzeń i żywe brzmienie.

FONTAINES D.C. Dogrel, Partisan 2019, 8-9/10
Jestem naprawdę daleki od używania wielkich słów w stosunku do pierwszej lepszej rockowej płyt napędzanej postpunkową energią, bo punkt wyjścia nie był świeży już 20 lat temu, a na rynku mizeria, ale… debiut irlandzkiej grupy Fontaines D.C. przebija debiutancką płytę Arctic Monkeys i z pewnością nie jest gorszy od debiutu Interpol. I jeśli z czymś z ostatnich dekad, co było utożsamiane z rockowym odrodzeniem przegrywa, to może tylko z debiutem The Strokes. Choć i o tym można dyskutować. A zdecydowanie wrzucałbym dublińczyków na tę półkę, co te duże kapele, a nie na półkę z Idles czy innymi stricte punkowymi załogami. Ta muzyka, nowofalowa w brzmieniu, bywa zaprawiona całkiem rootsowym rock’n’rollem (Boys in the Better Land). Oczywiście nasuwa się Shame, ale też nie tak równe i dopracowane na pierwszej płycie. Fontaines D.C. ze swoją mieszanką wpływów z tradycji – zarówno brytyjskich, z okolic The Clash, jak i amerykańskich, sięgających The Velvet Underground – błyskawicznie urośli i pewnie już nie wrócą na małą scenę polskiego festiwalu ani do małego klubu (a grali u nas klubową minitrasę nie dalej jak w styczniu). Płyta jest doskonale ułożona, napięcie schodzi nieco dopiero w okolicach The Lotts z wywołującym setki skojarzeń flangerowym basem i trudną do zapamiętania linią melodyczną. Powraca jednak za chwilę w Liberty Bell. Pozostaje uliczny dubliński akcent, przyjemna rzecz dla tych, którym znudziło się prowincjonalne angielskie Sleaford Mods: Dublin in the rain is mine / A pregnant city with a catholic mind. Bono się nie spodziewajcie. Ale najwspanialsza rzecz w tym wszystkim jest taka, że nie trzeba w tym na siłę szukać jakiejś nowej sceny. Rock zasadniczo dalej martwy, a płyta kapitalna.

JOSHUA ABRAMS & NATURAL INFORMATION SOCIETY Mandatory Reality, Eremite 2019, 7-8/10
Frustrujący jest fakt, że nie sposób tę płytę znaleźć w streamingu, jest tylko w plikach cyfrowych do ściągnięcia (iTunes, Bandcamp, Boomkat itd.), ale Eremite Records ma specyficzną politykę – i jeszcze wysokie ceny fizycznych nośników u dystrybutorów. Za to poszukiwanie wynagradzają rozmiary tego wydarzenia: ponad 80 minut hipnotycznej muzyki z mocną basową podstawą, dość ciemnym brzmieniem i nerwowością tradycyjnie, obrzędowo akcentowanej perkusji (Hamid Drake) połączoną z miarowym transem guimbri Abramsa, który z tego rodzaju przyprawianej Afryką i jazzem psychodelii zrobił w ostatnich latach swój własny, rozpoznawalny nurt, a także fortepianu, fisharmonii i licznych dęciaków. To ciemne brzmienie wydaje się zamierzone, szczegółów nie brakuje, a całość jest, jak zachwalają autorzy, pierwszym „audiofilskim” nagraniem w katalogu Natural Information Society – ostatnie akcenty dorzucił Helge Sten w masteringu zrobionym przez lidera Supersilent w Oslo. Nie zaskakuje aż tak jak bywało, ale przy 40-minutowym Finite można naturalnie odlecieć.