4 płyty, których warto posłuchać w tym tygodniu

Co najlepsza zagraniczna rapowa płyta, jaką dotąd w tym roku słyszałem, ma wspólnego z armią generała Andersa? Co nowy elektroniczny producent z Nebraski ma wspólnego z Polską? Jak co poniedziałek, proponuję przegląd najciekawszych premier tygodnia. Pewnie będzie miał jeszcze w tym tygodniu kontynuację, bo świetnych wydawnictw było mnóstwo – w tej czwórce zabrakło nawet miejsca dla Solange, jak zwykle niezłej i wspartej zestawem fantastycznych producenckich gości, ale jednak są ciekawsze, mniej przewidywalne premiery. A przede wszystkim Little Simz >> Solange. Szczegóły poniżej. Najlepsze na końcu (bo kolejność alfabetyczna).

ANGEL-HO Death Becomes Her, Hyperdub 2019, 7/10
Dawno tu nie rekomendowałem niczego z wytwórni Hyperdub, a ta afrykańska płyta w londyńskiej wytwórni, nawet jeśli nie przekonuje mnie w stu procentach, to przynajmniej mocno i wielokrotnie zaskakuje. Angel-Ho to producentka z RPA znana z kolektywu NON Worldwide, a także z Angelboyz Choir, no i z programu Unsoundu. Miksuje dość swobodnie R&B, hip hop i muzykę taneczną spod znaku deconstructed club. Modna etykietka, choć nieprecyzyjna. Lepiej prowadzi moim zdaniem sam tytuł płyty, w którym wyraźnie dźwięczy mi William Burroughs. I jest w tej przedziwnej płycie trochę narkotycznego dźwiękowego surrealizmu z jakiejś „międzystrefy”, sporo tu również płynnej płciowości, nierzadko pewnego interpretacyjnego przegięcia – utwory wokalne nie przemówią pewnie do każdego, ale ci, którzy poczują się nieswojo, mają jeszcze całkiem interesujące, a momentami rewelacyjne (Cupido) instrumentale. No i stosunkowo, powiedzmy, konwencjonalne Like a Girl z udziałem K Rizz.

DARREN KEEN Total Nerves On Absolute Maximum EP, Polish Juke 2019, 7/10
Świetna mała płyta producenta z Nebraski, o którym dowiedziałem się dlatego, że wydała go właśnie polska footworkowa wytwórnia. Muzycznie ten zestaw pięciu utworów mieści się w konwencji nowoczesnego grania sceny basowej, z uwzględnieniem dość ekstremalnych pomysłów w zakresie tempa i zagęszczania poszatkowanych partii perkusyjnych, także tych pomysłów rodem z Afryki. Ale przy tym wszystkim są to utwory bardzo różnorodne – od futurystycznych beatów w Glass Juke po bardziej organiczne, przyspieszone disco w Strike Up The Band. Wszędzie mamy precyzyjnie cięte sample, dość chłodny charakter, wyjątkowo przenikliwe brzmienie i zdecydowanie taneczną estetykę, która wciąga błyskawicznie. Jeśli więc myślicie o tym, żeby ze słuchaniem poczekać do końca karnawału – już grzeszycie.

JAMES YORKSTON The Route to the Harmonium, Domino 2019, 8/10
Nawiązanie do czegoś, co się bardzo lubiło, a czego od jakiegoś czasu brakuje, zawsze przyjmujemy z otwartymi rękami. A są na płycie Jamesa Yorkstona ze dwa momenty (w pierwszej kolejności My Mouth Ain’t No Bible), kiedy zaczyna przypominać Nicka Cave’a z późnego okresu pracy z The Bad Seeds. I są to bardzo miłe momenty. Niespodziewane i wymagające cierpliwości jak cała kariera Szkota. Kilkanaście lat dość mozolnego przebijania się z drugiej ligi nowej fali folku – nie dlatego drugiej, że Yorkston nie rokował, bo rokował świetnie od początku, ale dlatego, że nie był tak popularny jak amerykańskie gwiazdy z ligi pierwszej. Rozwijał tymczasem swoją linię, coraz obficiej aranżując piosenki, wchodząc w ciekawe kooperacje (znakomite albumy z triem Yorkston / Thorne / Khan), poszerzając paletę instrumentów dętych, coraz częściej sięgając po fisharmonię i różne zbierane przez siebie stare instrumenty. The Route… to przy okazji płyta osobista, pełna emocji, niby daleka od improwizacji nagrywanych w trio, ale także naznaczona jazzem, a w swej otwartości nazwana przez samego artystę krautfolkiem. Umknął mi ten album (wydany 22 lutego) przed tygodniem, ale nadrabiam z najwyższą radością, wiedząc przynajmniej, że po tygodniu od premiery broni się nawet lepiej niż słuchany na gorąco.

LITTLE SIMZ GREY Area, Age 101 2019, 8-9/10
Nadrabianie dorobku Simbiatu „Simbi” Abisoli Abioli Ajikawo było miłym ubocznym skutkiem śledzenia ostatnich poczynań Gorillaz (z którymi gościnnie występowała na Open’erze). Teraz ewidentnie zamienia się w coś dużo większego, bo autorska płyta Little Simz jest naprawdę aż tak dobra, jak piszą, i przerasta, albo wręcz z lekkością przeskakuje większość tego, co w tym roku nagrano. To wizja hip hopu bardzo eklektyczna, otwarta, ale bazująca mocno na oldskulu z lat 80. – ale podanym z dzisiejszej perspektywy, z pewną dozą nostalgii wynikającą z dystansu czasowego i z dość rzadką w tego typu muzyce płynnością, śpiewnością motywów, momentami w bardzo tradycyjny sposób budujących nastrój. Odpowiedzialny jest za to producent płyty, Inflo. Prywatnie – Alex Baranowski, wnuk zesłańców syberyjskich, którego dziadek służył w armii Andersa i kupił akordeon, używany przez producenta (który jest też wziętym kompozytorem muzyki ilustracyjnej) do dziś, po Bitwie o Monte Cassino. Taka historia.

Ale nie pozwolę na to, żeby nawet taka historia wyrwała tę płytę głównej bohaterce – bo klucz to jej rewelacyjne flow. Jest precyzyjna, bezbłędna rytmicznie, a zarazem emocjonalna. Dołączają m.in. Little Dragon i Michael Kiwanuka – ten ostatni w wychodzącym daleko w stronę podlanego gospelowymi i jazzowymi wpływami R&B Flowers, z rozmyślaniami o odchodzących wcześnie idolach, o tym, czy wielkość w muzyce oznacza także mrok. Wychodzi tu w paru miejscach perspektywa 25-latki. W całej warstwie tekstowej daje to mieszankę na poły refleksyjną, na poły chuligańsko-uliczną, opowiada – jak na klasyk przystało – drogę do punktu, w którym angielska raperka, dziecko nigeryjskich emigrantów, dziś się znalazła, z nieodłącznymi skojarzeniami pokoleniowymi, odnośnikami do osobistych mistrzów (Busta Rhymes, Dizzee Rascal), tyle że podana w postaci her-, a nie historii, co z pewnością ciekawsze. Ale nie jest to przypadkowa płyta, którą przychodzi nam forować dla polepszenia propozycji płciowych w zmaskulinizowanym gatunku. GREY Area miażdży bez względu na płeć.