Aaafryka lepsza!

Dziś poza tym wpisem jestem gościem na Poptymistycznej Liście Przebojów dzięki zaproszeniu od DJ-a Carpigianiego. Jeśli chcecie sprawdzić, co to takiego ta lista – proponuję po prostu zajrzeć. Będzie tam m.in. fragment bardzo ciekawej zapowiadanej afrykańskiej premiery z Ameryki, rzecz jest więc w pewnym stopniu skorelowana z tym, co dziś na Polifonii. Tu zacząłem wczoraj prezentację premier tygodnia wyjątkowo rozbitą na raty, bo takie dobre – ale też dlatego, że wygodniej. Zachód był wczoraj (choć parę rzeczy jeszcze zostało), dziś Afryka w dwóch odsłonach, ale za to jakich!

KEL ASSOUF Black Tenere, Glitterbeat 2019, 7-8/10
Jeśli wchodzi riff, po którym spodziewacie się Rage Against The Machine, tymczasem pojawia się wyklaskiwany rytm i chóralne wokale w tradycyjnym stylu (zapewne też o jakimś rodzaju buntu), to pewnie jesteście w kręgu Tishoumaren. A na razie w tej kategorii geograficznej – okolice Sahary, pustynny blues, wiadomo – jest to najlepsze, co się w tym roku ukazało. Anana Harouna grał w Tinariwen, nowy zespół założył w Belgii i bez większego problemu działa w Europie, zatrudniając muzyków związanych z tuareskim bluesem. Black Tenere formacji Kel Assouf to kolejna płyta, która pokazuje, że jesteśmy daleko od pierwszych etapów fascynacji muzyką Tuaregów – żeby zwrócić na siebie uwagę, trzeba dużego wysiłku, zestawu bardzo różnorodnych kompozycji, bardzo dynamicznego grania. Rozpiętość w tej ostatniej dziedzinie robi tu wrażenie – od niemal ciężkiego rocka w kilku momentach, po wyciszone w sposób rzadko słyszany w gitarowej muzyce zachodniej Tamatant. Gitarowe brzmienie wzbogacane jest tu partiami klawiszy Sofyanna Ben Youssefa, lepiej znanego polskiej publiczności z szyldu Ammar 808. Dziwnie jest kogoś takiego usłyszeć w roli afrykańskiego Jona Lorda, ale także to zestawienie coś istotnego na temat pustynnego bluesa podpowiada – otóż w tej starej muzyce spod znaku „klasycznego rocka” był jeszcze potencjał, wystarczyło tylko na kilka jej elementów, szczególnie rytmikę (tutaj prowadzoną przez belgijską sekcję) spojrzeć zupełnie inaczej.

NIHILOXICA Biiri, Nyege Nyege Tapes 2019, 8/10
Mam poważne dowody na to, że formację Nihiloxica poważam od samego początku. Znalazłaby się na potwierdzenie tego stanu rzeczy nawet jakaś taśma. Patent na łączenie zespołów bębnów tradycyjnych z syntezatorami sprawdził się już wielokrotnie. Za każdym razem jednak specyfikę narzuca mu lokalne bębniarstwo, w wypadku ugandyjskiej Nihiloxiki nieco cięższe i bardziej mroczne niż w odkrytym przez Marka Ernestusa senegalskim Ndagga Rhythm Force. Tutaj za punkt wyjścia robi ugandyjska formacja Nilotica Cultural Ensemble, z którą współpracuje dwójka muzyków z Wielkiej Brytanii: Pete Jones na syntezatorach i perkusista Spooky-J (klasyczna historia: ten drugi przyjechał do Kampali na Nyege Nyege Festival w 2016 r. i został, by pracować z miejscowymi muzykami – epifanię tej współpracy najlepiej opowiadało krótkie i spontaniczne fuck! w utworze Kadodi na poprzedniej płycie). Zamiast wesołego transu mamy raczej bad trip. Bardziej wsysający ciężkim charakterem brzmieniowym i stopniowo rozkręcającym się tempem niż zachęcający do tańca. Także za sprawą syntezatorów. Techno idealnie przygotowało nas do przyjęcia takiej muzyki, ale nie gwarantuje aż tak szerokiego odbioru, na którą ten drugi już materiał formacji zasługuje. Dlatego pewnie Nihiloxica w niszy pozostanie, choć z pewnością znaczna część czytelników Polifonii może tę niszę uznać za swoją. Ciekawe skądinąd, czy na czymś takim jak Ding Ding dałoby się zbudować np. nową falę rocka? Takie gęste rytmy grywał już przecież Ginger Baker po powrocie z Afryki. Ale mimo wszystko nie wyobrażam, sobie, żeby dało się wtedy wpuścić tego typu trans do europejskich klubów. A teraz nie ma sensu przyjeżdżać – jak twierdzą wtajemniczeni, imprezy w Kampali są lepsze.