Najgorsza płyta roku?
Znamy już określenie binge watching, ale ostatni sezon House of Cards uświadomił mi, że teraz potrzebny jest serialowy odpowiednik syndromu sztokholmskiego. Słowo opisujące sytuację, gdy się ogląda serię do końca, choć wiadomo, że będzie tylko gorzej. I sprawia to jeszcze przewrotną satysfakcję. Bo znaleźć przeciętny serial, film czy płytę to dzisiaj jak splunąć. Ale w morzu przeciętności zrobić coś naprawdę złego – to zaczyna być wartość. A nakręcić sezon, który wielomilionowej widowni każdym odcinkiem będzie krzyczeć Proszę się rozejść! to ciekawy pomysł na finał i w sumie niełatwe zadanie. Trzeba się pilnować na każdym kroku, bo tak doświadczonym scenarzystom, aktorom i reżyserom łatwo choćby przez przypadek zrobić coś dobrego. Dlatego doceniam Pawła Kukiza. Wrócił do muzyki i z miejsca nie tylko osiągnął poziom sprzed zawieszenia kariery wokalnej, ale bez rozbiegu nagrał i wydał coś jeszcze gorszego.
Kukiz zmiótł też na wejściu Agnieszkę Chylińską, która swoją wydaną bez zapowiedzi płytą ewidentnie próbowała wywołać kontrowersje i zawstydzenie stylem ryzykownie płaskim i demonstracyjnie kiczowatym. A tu weteran gestem nie-powiem-jakiego mistrza wypuścił – też spod małego palca, bez zapowiedzi, bez ostatecznej deklaracji o odejściu z polityki (nie licząc słynnych już nocnych wpisów) – album, który zawstydza od pierwszego taktu tytułowej Wyspy Zielonej. Beat to oldskulowe disco polo, pierwsze Chodź! Kukiza pachnie Thomasem Andersem z Modern Talking AD 1985, a tekst jest chyba próbą realizacji wielkiego modernizacyjnego marzenia prof. Glińskiego, żeby o wielkich sprawach zamawiać teksty u Zenka Martyniuka. Tyle że to Gliński ma większe poczucie humoru, a Kukiz najwyraźniej – ćwierć wieku po Mydełku Fa i Weź go do buzi – próbował odnieść sukces w dziedzinie piosenki chodnikowej, zarazem proponując jej pastisz.
Dalej podzespoły są już zdecydowanie rockowe, z małymi wycieczkami w stronę elektroniki (Basiu). Podobno Kukiz dostał jakiś list żelazny od Paula McCartneya, ale to jeszcze nie deklaracja współpracy, tylko wysłany do członka koła łowieckiego apel o solidarność ze zwierzętami (tutaj szczegóły). Zaryzykuję, że razem nagraliby album tak zły, że byłby w stanie pociągnąć w dół nawet samego autora listu. Wprawdzie Wyspa Zielona dyskretnie i bezpiecznie omija temat ekologii (otoczenie Kukiza głosowało w sejmie przeciwko porozumieniu klimatycznemu), podobnie jak tematykę antyszczepionkową, to pasjami wykorzystuje żarciki z homoseksualizmu, snując na ich kanwie opowieść o Tusku opuszczającym wdzięczny lud (Nic nie boli tak jak miłość) czy taką, po prostu, obyczajową – w Wakacyjnej miłości z brodą (Już bez brody, pod namiotem / Tak zwyczajnie jak chłop z chłopem). W Biedny jak G. – najlepszym muzycznie utworze na płycie i potencjalnym singlu – ironię Kukiz rozsmarowuje tak cienko, że zamiast satyry na Gowina można to w pierwszej chwili uznać za nabijanie się z biedy jako takiej: Mała kromka chleba, bo przewracam się to w końcu blisko na serio pisanych tekstów z pamiętnej płyty z Borysewiczem. Kąsam z donic ziemię – to szczyt ironii, na jaki jest się w stanie zdobyć dawny lider Piersi.
Głównym tematem płyty – sugerującym zresztą, że to jakieś stare teksty, notowane być może na sejmowych serwetkach u progu kadencji – jest Donald Tusk. Kukiz przeżywa sprawy sprzed 6-7 lat w Wyspie Zielonej, w Nic nie boli… – wyjazd Tuska do Brukseli sprzed lat czterech, a w Słońcu Peru żeruje na memicznym wizerunku dawnego lidera Platformy sprzed dekady. W Basiu – o ile dobrze rozumiem, bo tekst dość mętny – chichra z Nowoczesnej. W O, pani sędzio ogrywa schematycznie hasła o nadzwyczajnej kaście sędziowskiej podchwycone w propagandzie PiS. Całość ilustrują rysunki o estetycznym charakterze dobrze korespondującym z archaicznością tego dowcipu. Tym razem jest – wbrew pozorom – nudno, bez balansowania na krawędzi i ryzyka, które towarzyszyło wściekłemu Kukizowi przed wejściem w politykę. Widać, że trochę jednak pomogła powściągnąć nastroje. I nauczyła, z kim zadzierać nie warto – bo jak sobie wytłumaczyć fakt, że ani prezes Kaczyński nie okazuje się tu tematem do żartów. Podobnie polscy faszyści. Muzyk może próbować wyjść z roli polityka, ale polityka z niego nie wyjdzie.
Słuchanie piosenek Kukiza zebranych na tej krótkiej (33 minuty) płycie też ma pewne cechy syndromu sztokholmskiego. Jesteśmy więźniami nakręcanego przez publicystów, memy i telewizję strumienia politycznych idiotyzmów do tego stopnia, że w sumie nietrudno przy tym poziomie znieczulenia łyknąć kolejną garść grepsów na ten sam temat. Choć słabe, to nawet tak bardzo nie boli, a dodatkowy punkt wypada przyznać za strategię promocyjną: są dissy, jest głośno. Poza tym niesprzedany nakład zawsze można rozdać członkom ruchu. No i zostaje dylemat: czy mierzyć autora miarką podwyższającej ostatnio poziom sceny polskiego popu, czy jednak poziomem pikującej klasy politycznej.
Będę się jednak upierał, że gdyby ktoś wpadł na pomysł nakręcenia siódmego sezonu House of Cards, tylko Kukiz zagwarantowałby dalszy upadek serii.
KUKIZ & PERVERADOS Wyspa Zielona, Universal 2018, 2/10
Komentarze
Do przesłuchania Reign in blood potrzeba 4 minuty życia mniej, a o ileż więcej tam i treści, i formy. A gdybym, odnosząc się do płyty wyżej wymienionego, miał nawiązać do filmu, to nasuwa mi się tylko jeden tytuł: „Upadek” (nomen omen).