O, mamma mia, co to…

Gdy tylko dowiedziałem się, że fabularny film o Freddiem Mercurym i grupie Queen jednak powstanie, miałem złe przeczucia: nie, nie róbcie tego! Widząc otwierający gotowy już film Bohemian Rhapsody fragment koncertu Live Aid na Wembley, przez chwilę pomyślałem: o, świetnie, znaleźli jakiś sposób na opowiedzenie tej historii. Jednak zobaczywszy – chwilę później – grupę muzyków z pubu mówiących do podchodzącego do nich fana, że właśnie stracili wokalistę itd., czyli uniwersalny scenariusz filmu o zespole rockowym, pomyślałem: nie, jednak nie róbcie tego! Ale zrobili. Na koniec potwierdzając, że jednak nie, nie mieli sposobu na opowiedzenie tej historii. I dlatego właśnie postanowiłem was ostrzec.

Ostrzegam więc, że Bohemian Rhapsody będzie dość skutecznie znieczulał muzyką – bardzo szeroką paletą rockowych hymnów, stworzonych do tego, żeby je śpiewać na stadionach, więc na dużym ekranie i w głośnym kinie zrobią wrażenie – od sygnału 20th Century Fox odegranego przez Briana Maya na gitarze, aż po rzeczony koncert na Wembley. Po drugie, ostrzegam, że kreacja Ramiego Maleka będzie odwracać uwagę od całej reszty. Gwiazda serialu Mr. Robot próbuje za wszelką cenę odtworzyć akcent i posturę Mercury’ego, a przy tym zmaga się biedak z ortodontycznymi zmianami zgryzu, które miały go upodobnić do frontmana Queen. Jest to do pewnego momentu imponujące, później bywa męczące. A granica parodii jest – o, mamma mia – bardzo blisko.

Ostrzegam też, że cały dramat, który próbują wykrzesać tutaj twórcy filmu, z reżyserem Bryanem Singerem na czele, jest oszukany, albo co najmniej mocno naciągany. Nie było przed Live Aid w grupie Queen takiego konfliktu, jaki oglądamy w filmie. Zespół był wtedy po prostu czwórką obrażonych gwiazd, które stroiły fochy, bo Bob Geldof, który teraz zapraszał ich na wielką imprezę, wcześniej nie ściągnął ich na charytatywną sesję Band Aid. Freddie oczywiście nikogo nie powiadomił wcześniej, że ma AIDS, bo sam o tym nie wiedział. Jego życie prywatne wyglądało zgoła inaczej, a Paul Prenter, były kochanek i osobisty menedżer Mercury’ego – tutaj obciążony za całe zło: narkotyki, imprezowy styl życia, konflikty w zespole, pchanie Freddiego do solowej kariery – nie był aż tak ważną postacią w tym okresie. Ba, był ofiarą czasów i stylu życia w stopniu nie mniejszym niż sam gwiazdor Queen – zarażony HIV, zmarł w tym samym roku co on, kilka miesięcy wcześniej.

Jestem stary, pamiętam gwałtowny wzrost zainteresowania muzyką Queen po śmierci Mercury’ego. Jestem też cyniczny na tyle, żeby zauważyć dekady zarobkowania na tej legendzie na różne sposoby. A przy tym uparty brak otwartości w mówieniu o stylu życia Freddiego – ani przez pryzmat uznania go za ikonę środowiska gejowskiego (to fakt, że za życia nie był zaangażowany w pracę na rzecz ruchu LGBT, nie afiszował się z byciem homoseksualistą), ani przez pryzmat rozwiązłego prowadzenia się artystów w początkach lat 80., zanim widmo AIDS stało się naprawdę realnym zagrożeniem. Nie znajdziemy więc śladów opresyjnego tła społecznego w Wielkiej Brytanii, które było realnym powodem ukrywania się w szafie, a zarazem prowadzenia bardzo ryzykownego życia seksualnego. To zresztą ta sama narracja, którą znamy od czasu pożegnania genialnego wokalisty.

Bohemian Rhapsody robi wrażenie muzyką, w miarę mocno podkreśla gabaryty talentu Mercury’ego – pieczołowicie oddając znaczenie każdego z pozostałych muzyków – ale jest ewidentnie  filmem realizowanym pod dyktando żyjących członków Queen i ich menedżera, bardzo korzystnie tu przedstawionego Jima Beacha. Miał być film dla szerokiej widowni – i jest. To, co mroczne, zbyt wyuzdane albo kontrowersyjne zepchnięto na bok. Włącznie z narkotykami, które były przecież wszechobecne – spróbujmy sobie wyobrazić legendarny koncert na Wembley, na który Mercury wylatuje wystrzelony jak z procy i jest pewny, wręcz przesadnie władczy w każdym geście, bez kokainy. Jasne, nie było mnie w garderobie, nie wiem, co robili. Znam plotki, nie dowierzam, ale kokaina z pewnością była na zapleczu Live Aid, a Freddie, jak wiemy, miał do niej słabość. Tutaj na planie – gdy już gdzieś się pojawia w tle – najwyraźniej zastępował ją cukier. Stąd może ta odczuwalna momentami cukierkowość?

Przyznaję, że po obejrzeniu długiej sekwencji z Live Aid zapałałem jednak chęcią obejrzenia zapisu oryginalnego koncertu – co proste, pouczające i ciągle dużo lepsze. Ba, rozumiem tych, którzy wyjdą poruszeni samym tylko faktem słuchania rocka na dużym zestawie głośnikowym – szczególnie tych najmłodszych, którzy dotąd raczej na słuchawkach, a tata słuchał rapu albo techno, więc o glam rocku nie mówił. Ale właśnie do tego służą kolumny w domu raz na jakiś czas.

Reasumując: doceniam pracę, wolę dokończenia pracy nad filmem za wszelką cenę, wreszcie mnóstwo efektów specjalnych służących odtworzeniu konkretnych miejsc i koncertów, no i soundtrack zszywany z trzech ścieżek – oryginałów Mercury’ego, sobowtóra wokalnego oraz partii Maleka. Nawet obsadę (są inne serialowe gwiazdy: Allen Leech z „Downton Abbey”)w roli Prentera, Aidan Gillen, czyli Petyr Baelish z „Gry o tron”, w roli Jima Reida, kolejnego menago Queen). Ale w wypadku Queen i Freddiego mocniej do mnie przemawiały dokumenty. Jeśli ktoś chce sobie uświadomić, że pod względem filmowym fabuła Singera jednak nie przynosi wartości dodanej, niech sobie teraz wyobrazi jedną rzecz: sequel Bohemian Rhapsody. Czyli wersję tej dłuższej części historii grupy Queen, już bez Freddiego Mercury’ego.

Chyba się domyślam, co sobie teraz pomyśleliście: nie, nie róbcie tego!

Bohemian Rhapsody, reż. Bryan Singer, prod. USA, Wlk. Bryt., 135 min