Płyty, które ludzie kupują: Behemoth
Jedno trzeba oddać Nergalowi – w promocji nie ma lepszych. Timing I Loved You at Your Darkest był idealny: w dniu 40-lecia pontyfikatu papieża Polaka pobiła nasz narodowy rekord w Billboardzie (19. miejsce). Rywalizując jeszcze o uwagę świata z odnoszącym pierwsze zagraniczne sukcesy Klerem. O ile jednak Smarzowski misternie skonstruował swój antyklerykalny dramat obyczajowy, zostając blisko życia i ziemi, Behemoth uniósł się po raz kolejny w metafizykę za sześć sześćdziesiąt, śpiewając o religii i szatanie. Może to bardziej globalne, ale też – trudno w tych warunkach nie zauważyć – płytsze i nawet mnie, okazjonalnego słuchacza metalu, zaczyna nużyć.
Behemoth wygrał też timing w warunkach bardziej ogólnych – przyszły czasy mody na czerń i metal. Dość bezkrytycznej, bo serwowanej przez ludzi, którzy historię black metalu poznali z krótkich przewodników w serwisach typu Pitchfork, a nie uparcie maszerowali całe lata w ciężkich butach i niewygodnych katanach przez Venom, przez Slayera i przez Death. I opartej na chwilowo rozpraszającej kicz czerni (pisałem o tym w maju przy okazji ostatniego albumu The Body). Dziś kapela Nergala, serwująca pełen zestaw gestów tego diabelskiego, czarnego jak smoła gatunku, jest na czele światowego peletonu. Świetnie o tyle, że – dodajmy od razu – od ich bębnów można stroić fortepiany, a od ich sekcji rytmicznej kalibrować metronomy. Wszystko tu gra idealnie, produkcyjnie siedzi, w planach się zgadza. Tylko zawiewa schematem od zakrystii i – to pewnie przyznają nawet zadeklarowani fani – nie jest to metal, który kogokolwiek zaszokuje w XXI wieku. To jest coś, co szokowało w latach 80. Momentami dziwnie blisko mastodontów w rodzaju Metalliki (Bartzabel, Sabbath Mater), która z punktu widzenia pokoleniowości jest dziś bliżej rocka środka. Są chwyty postrockowe (choćby w pierwszych minutach płyty, a także choćby w Havohej Pantocrator). Jest w tym, rzekłbym, pewna lekkość. Co ma swoje dobre i złe strony.
Oczywiście Nergal robi Uaaa, buaaa, aarrrgh. Jest to już pewien schemat, rzadko wprawdzie wykpiwany, no ale schemat. Poza tym im profesjonalniej brzmi Uaaa buaaa, aarrrgh, tym gorzej dla śpiewającego, to zresztą paradoks dotyczący całej metalowej produkcji – im więcej polerki, tym bardziej kiczyk jednak przeziera przez szczelnie zasłonięte okienko, a dobrze wyprodukowane, odpowiednio dopracowane Uuaa buaa zaczyna mieć charakter bel canta. Osobiście trudno mi się nie otrząsnąć z lektury świetnego komiksu Krzysztofa Owedyka Będziesz się smażyć w piekle, który każe już zawsze patrzeć na scenę z podejrzliwością: może im więcej chromu na froncie, tym więcej paździerza na zapleczu?
Poza tym ze słuchaniem akurat tej płyty, pełnej łacińskich zwrotów i wywracającej opowieść biblijną na lewą stronę jest w dzisiejszych czasach trochę tak jak z czytaniem powieści gotyckiej w czasach Stephena Kinga i jego współczesnego horroru, z samochodami, szaleństwem samotności i zabijaniem prezydentów. Bo krytyka organizacji kościelnej, którą w kinach zafundował nam Smarzowski – współczesna, obyczajowa, dramaturgicznie spinająca się w całość i boleśnie prawdziwa – trochę jednak utrudnia mitologiczne zmagania się z Kościołem grupy chłopaków w katanach i z wymalowanymi twarzami, którzy od dzieciństwa nie zmienili listy lektur i w pewnym sensie wykonując numery typu Ecclesia Diabolica Catholica zostają w tym kościelnym ogródku.
Trudne czasy przyszły dla metalowców, nawet tych bardziej brutalnych, śpiewających o szatanie, a nie o tolkienowskiej fantasy. Zaczęliby śpiewać o koszeniu trawnika, dramatach małżeńskich, systemie edukacji itd. – byłoby jeszcze trudniej i pewnie już poza konwencją, ale przynajmniej inaczej. Międzynarodówka satanistyczna w czasach Trumpa brzmi tymczasem mniej więcej tak jak zagrożenie zombie w czasie wojny – łatwiej z tego zrobić komedię niż horror. Leci sobie więc ta bestsellerowa i na pewno warta wielu ciepłych słów płyta, efekt ciężkiej pracy w studiu i dowód perfekcyjnie wykonanej roboty (znakomita końcówka płyty, świetna kropka nad „i” w zwartym Coagvla), a mnie w głowie uparcie dźwięczy refren Tymona Tymańskiego: Szatan, szatan, szatan, szatan, o yeah, o yeah.
BEHEMOTH I Loved You At Your Darkest, Mystic 2018, 6/10
Komentarze
Szanowny Panie Redaktorze,
Mając rację co do płytkiego schematyzmu (większości) płyt tego gatunku, doskonale zdaje sobie Pan sprawę, że w tego rodzaju muzyce obowiązuje reguła I know what I like and I like what I know. Diana Krall nie zacznie śpiewać hard rocka, więc i Behemoth raczej nie dokona wolty i nie nagra płyty country. Co do produkcji – sam nie wiem, czy lepsza jest taka na wysoki glans, czy kiepski kubeł, od którego uszy bolą.
Bardzo podoba mi się myk z zamianą „f” na „v” (…Siberia) – jest w tym coś seksownego.
Dziękuję za tekst.
Osobiście cieszę się, że produkcja metalowa jest coraz lepsza. Ma pan pretensje o kalki i schematyzm… Produkcja na wzór Burzum byłaby wobec tego ok? Warto przeprowadzić eksperyment: odtworzyć tę płytę Behemoth na bardzo dobrym sprzęcie, a następnie na magnetofonie kasprzak. IMO perkusja na tym albumie dostarcza przeżyć wręcz duchowych. Nie warto tego psuć.
Album jest świetny. Moim zdaniem lepszy od poprzedniego.
@tuwxyz –> Chodzi o to, że w wypadku metalu – paradoksalnie – gładsza produkcja przenosi uwagę na ewentualne epatowanie tanią monumentalnością. Ja przynajmniej tak mam. Nie przepędzam muzyków do garażu, bynajmniej, choć dobre brzmienie nie musi być tak wygładzone, no i warto zwrócić uwagę, jakie nowe rozwiązania i jaki przekaz niesie.
Pan Szanowny wybaczy, ale stawianie Death obok Venom i Slayer oraz umieszczanie tego zespołu jako przystanku na szlaku prowadzącym do black metalu jest moim zdaniem nie na miejscu. Wszak Chuck był chyba jedyną osobą z ówczesnego światka śmierć metalu, która próbowała wyjść poza nader ciasne ramy gatunku (już na Human), a później zostawił daleko w tyle kanibali i innych. A porównując do takiego Slayera, który od lat tkwi w tym samym miejscu, zespół Death to z płyty na płytę wręcz zaskakująca wolta. Od lat już nie słucham death metalu, niemniej szacunek do Chucka pozostaje. Z respektem, Rrandall.
P.S.
Chciałbym przeczytać całość Pańskiej recenzji Villains QOTSA. Chętnie poznam przeciwny punkt widzenia. Pozdrowienia
„Szatan” Kur to jakieś stare dzieje. Teraz poleciłbym „Szatan to szmata” Zgniłości, ale koniecznie w wersji koncertowej – w studyjnej nie było m.in. najbardziej szatańskiego fragmentu.
@Gostek Przelotem
Tak, Behemoth nie nagra płyty country, bo płytę country Nergal nagra solo 😉
@rrandall -> To ścieżka pokoleniowa. Wiadomo przecież, że Slayer i Death to nie black metal. Ale – z szacunkiem do odmienności tych trzech zespołów – była to ścieżka metalowców przez parę lat wyznaczająca dojrzewające ekstrema metalowe. W opozycji do „dowiedziałem się z internetu, że istnieje black metal, fajne, zapisuję się”.