Słuchasz tego dla przyjemności?!

Czerń ma wiele walorów. Skutecznie maskuje nieidealne kształty, czasem klasowo zastępuje brak stylu, od lat też przydaje się przy gaszeniu kiczu. Podobnie hałas, który (może to skaza pokoleniowa) z czernią mi się kojarzy. Mroczną muzykę wszelkich odmian – czy to metalową, czy noise’ową, czy industrialną – zasadniczo impregnował przez lata na kicz. Skończyło się wyśmiewanie mrocznych reprezentantów rocka gotyckiego. Bo gdy hałas jest odpowiednio intensywny, gasi banały. Mam jednak wrażenie, że przy okazji nowej płyty The Body, którzy są takim kolorem czarnym muzyki, czegoś jest jednak za dużo. A wyliczę szybko elementy: monotonna pulsacja perkusji, do tego gęste, depresyjne, noise’owe faktury elektroniczne – bo to taki metal-nie-metal, częściowo samplowany, w tej odsłonie niemal pozbawiony gitar – no i opętańcze krzyki zniekształcone przez efekty, a do tego czasem partie wokalne w stylu trochę bardziej gotyckiej Enyi. Albo może raczej powtórzenie triku Sisters Of Mercy z Ofrą Hazą, ale ponieważ większość czytelników może nie pamiętać Hazy, zostańmy przy przesadzonym pewnie skojarzeniu z Enyą.

Miałem parę podejść do duetu z Portland – od czasów wyprodukowanego przez Bobby’ego Krlicia (The Haxan Cloak) I Shall Die Here – i każde z nich kończyło się tak samo. Najpierw niedowierzanie: co to jest, to tak też można hałasować? Później lekkie zażenowanie: nie no, trochę przesadzają chłopaki z tymi wrzaskami, to się robi kuriozalne. Później: fajnie, jednak jest w tym jakaś metoda. I wreszcie, gdy znam już metodę: ziew, odkładam na półkę. Chip King i Lee Buford opanowali do perfekcji tworzenie muzyki, która jest fascynująca w pierwszym odsłuchu. Tak jak fascynujący jest fakt, że ktoś bije rekord Guinnessa w leżeniu na szkle, podczas gdy obserwowanie całego wielogodzinnego procesu leżenia może być nudne. A oglądanie go po raz drugi nudne będzie na pewno. Przy skipowaniu po 10-20 sekund ten pierwszy usłyszany album wydał mi się objawieniem. Później był już tylko niezły. To jak z kolejnymi przykładami muzyki The Body. Jest w niej idea, za którą nie nadąża materia. A gdy zaczyna nadążać – jak w Nothing Stirs na tej nowej płycie, gdzie smyczkowe sample i głos wyprowadzają nas ku pełniejszej piosenkowej formie, by na koniec zatopić ją w krwawej łaźni krzyków – to niestety zdarza jej się przekraczać granicę banału. Podobnie jest przy Blessed, Alone. Nie służy tym pieśniom również otoczenie – skoro obok były utwory z samych wrzasków, to co u licha mają znaczyć te ładne linie wokalne? Robią za singlowy materiał skalkulowany na setkę „Billboardu”?

Zdarza mi się natomiast wciąż ten uśmiech zażenowania, gdy zespół – ciągle robiąc kolosalne wrażenie brzmieniowo – wchodzi w strefę wokalnych wymiotów ektoplazmą i kompletnego chaosu. Mógłbym tu oczywiście napisać, że to idealny obraz świata post-wszystko. Że świat jeszcze bardziej ekstremalny, po wszystkich Prurientach, Godfleshach i Death Gripsach, nie może już wyglądać zabawnie ani mrugać okiem. Że jest to wreszcie idealna prowokacja, czego dowodem moja żona, naprawdę przyzwyczajona do różnych gatunków muzycznych, która dopiero przy The Body zajrzała do pokoju z pytaniem: Słuchasz tego dla przyjemności?Nie, piszę o tym.A, to ok, bo już się zaczynałam niepokoić.

Ta scena zresztą doskonale oddaje moje kontakty z The Body: to zarazem anegdotyczna pierwsza reakcja, jak i uprzytomnienie sobie, że człowiek nie wiadomo kiedy przełącza się na odbiór profesjonalny. Niby ciekawe cytaty literackie (była Achmatowa, teraz Hrabal), fajne tytuły, niby tu i tam przestery większe niż inne dostępne na rynku, a jednak o tej ekstremalnej czerni w nadmiarze trochę już mdli, nie mniej niż od przedawkowania różu. Chciałem więc napisać tę notkę, by pozostawić ślad wątpliwości co do tego prawa dotyczącego hałasu i kiczu, tymczasem wiecie co? Te partie Enyi/Hazy (w jej roli Kristin Hayter vel Lingua Ignota) tak naprawdę tu wszystko zepsuły. Gęsty mrok i rozsadzające kable natężenie tej muzyki, jej kolor czarny, dalej dawałby gwarancję niezatapialności, trzeba było uczynić gest w stronę muzyki ładnej, żeby koncepcja się sypnęła. No ale bez tego nie miałbym o czym pisać. I Have Fought Against It, But I Can’t Any Longer jest interesujące i rozczarowujące jednocześnie. Musiałem to napisać. Walczyłem z tym, ale dłużej nie mogłem się powstrzymywać.

Choć ładnie się ta płyta kończy. Praktycznie szeptem.

Po czym, na koniec dnia, zupełnie przypadkowo (bo pojawiła się właśnie winylowa reedycja noise’owego klasyka) zdajecie sobie sprawę, że ta płyta nie była nawet ekstremalna, o ile na tej samej skali umieścić na przykład to. Tutaj czerń hałasu skutecznie maskuje wszystko.

THE BODY I Have Fought Against It, But I Can’t Any Longer, Thrill Jockey 2018, 5-6/10