8 płyt, których trzeba posłuchać w tym tygodniu

A co, jeśli nie Nosowska? Zostawiam na moment dyskutowaną Bastę – czas podsumować cały premierowy tydzień, a albumów godnych wspomnienia jest wyjątkowo dużo. Za nielicznymi rozczarowaniami (John Grant) czai się cała sterta dobrych lub wręcz znakomitych albumów z całego świata. Aż osiem z nich poniżej – dla przypomnienia i inspiracji. Aż połowa to polskie płyty. Kolejność alfabetyczna, ale warto dotrzeć do końca zestawienia.

BIXIGA 70 Quebra Cabeça, Glitterbeat
Dlaczego? Bo lepszej zabawy z muzyką nieanglosaską w tym tygodniu nie będzie. Działający od ośmiu lat brazylijski kolektyw Bixiga 70 z São Paulo już w nazwie odnosi się ewidentnie do zespołów Feli Kutiego i fakt, że blisko mu do funkujących afrykańskich orkiestr lat 70. i do rytmiki afrobeatu. Ale scena w Brazylii jest dziś zbyt duża i zbyt żywiołowo się rozwija, żeby zamknąć to porównaniami z Afryką. Pod mocnymi tematami granymi przez czteroosobową sekcję dętą mamy stosownie tropikalny gąszcz partii sekcji rytmicznej z basistą o swojsko brzmiącym nazwisku – Marcelo Dworeckim (gra także w zespole Corte). Znajdziemy tu też ślady Ethio-jazzu, no i rzecz jasna mocny wpływ sceny jazzu latino.
Na początek: Quebra Cabeça, Areia

COLTER WALL Songs of the Plains, Thirty Tigers
Dlaczego? Choćby dlatego, że dawno tu nie było płyty country, a zaskoczenia lubię. Ostatnio z country słuchaliście Casha? W takim razie baryton Coltera Walla z Kanady może się wam wydać głosem z tamtej, zamierzchłej epoki. I niby sam głos nie daje od razu wielkiej płyty, ale jednak od tego, oprawionego zresztą dość oszczędnie w stały zestaw country’owych ornamentów (bez śladów awangardy, ostrzegam), trudno się oderwać. No i albumu Songs of the Plains zaczyna się za jego sprawą słuchać z otwartymi szeroko ustami jak jakiejś zagubionej płyty klasyka country. Zresztą w tym wypadku nie mam najmniejszych wątpliwości, że rzecz idzie w kierunku kultowego klasyka. A wy dalej o tym, że Mark Lanegan wydał ostatnio jakąś płytę?
Na początek: Wild Dogs

HATI & ZDZISŁAW PIERNIK Avant-garde out of Poland, Requiem
Dlaczego? Bo to improwizatorski międzygeneracyjny wypad na przemyślanych zasadach, zorganizowany z sensem i z bardzo plastyczną wyobraźnią (to dźwięki jak w dżungli – bez wahania zauważył mój syn, słuchając Tri bez wcześniejszego wprowadzenia ani przygotowania). Chwaliłem już na Polifonii w czwartek, więc odsyłam do tamtego tekstu, żeby się nie powtarzać.
Na początek: Tri

KURT VILE Bottle It In, Matador
Dlaczego? Bo po słabszych momentach Kurt Vile nagrał jedną z najlepszych płyt w swojej dyskografii. Dalej od folk rocka, bliżej południowego rocka w stylu Toma Petty’ego (do którego jest bardzo blisko choćby w One Trick Ponies), a nawet pomysłów Springsteena czy Neila Younga, podanych tu czasem w długich, rozciągniętych rockowych formach, już bardziej w stylu tego ostatniego, ale zarazem z charakterystyczną dla Vile’a lekkością i sporym eklektyzmem. W tych długawych format Vile ciekawie – na nieco lżejszej nucie – koresponduje z rozgadanym Markiem Kozelkiem, swój rodzaj lirycznego „zlewu” uprawiając jednak w sposób nieco atrakcyjniejszy rynkowo. Każda aranżacja jest inna, na każdą niemal piosenkę Vile’owi udaje się znaleźć odświeżający pomysł. Zmieniają się też producenci (wśród których znajdziemy m.in. Roba Schnepfa, znanego ze współpracy z Beckiem i Elliottem Smithem). Ale długa jest też cała płyta, co prowadzi jednak do lekkiego wyczerpania pod koniec. W całości zostanie więc na miłe odsłuchy w czasach, gdy już nie będzie nas atakować płyta za płytą. Czyli nie wiem, kiedy dokładnie.
Na początek: Bassackwards

MICHAŁ GÓRCZYŃSKI / SEAN PALMER / TOMASZ WIRACKI William’s Things, Multikulti
Dlaczego? Bo to kapitalna, jeśli chodzi o klimat, muzyczna wersja poezji Williama Blake’a. Powoli, z dużym spokojem budowany nastrój nie należy ani do języka improwizacji, ani też współczesnej kameralistyki. Łatwiej odnaleźć tu ślady pracy Michała Górczyńskiego z jego przedsięwzięć muzyczno-językowych, a nawet szczyptę namaszczenia ze znakomitego albumu Bastardy, w której również korzysta z instrumentu o potężnym, w miksie na pewno trudnym do skontrolowania brzmieniu (tutaj ta sztuka udała się Michałowi Kupiczowi), czyli klarnetu kontrabasowego. Tomasz Wiracki dokłada do tego impresyjne partie fortepianowe, ale z biegiem czasu najważniejszy staje się głos Seana Palmera o charakterystyce noworomantycznej. W latach 80. Palmer mógłby stanąć na czele jakiejś synthpopowej formacji, co tutaj nie jest znowu tak bezsensowne, jeśli weźmiemy pod uwagę wczesnoromantyczny charakter poezji Blake’a. Liczne zapętlenia są narzędziem minimalizmu, ale nie katapultują tego materiału z miejsca do współczesności, co też wydaje się zaletą. Tajemnica nie znika, wybrzmiewa cała ta ponadczasowość materiału wyjściowego.
Na początek: My Pretty Rose-Tree to łatwy i przyjemny punkt startowy

MIRT Decaying Land, Cat Sun
Dlaczego? Bo to w tym tygodniu rzecz, która znakomicie się uzupełnia z albumem Piernika i duetu Hati – tyle że Mirt proponuje tu jednoosobowo jeszcze pełniejszą i bardziej dopowiedzianą narrację na wielu poziomach. Ponownie łączy syntezatory – świetnie wykorzystane, z inwencją, złudzeniem pełnej organiczności brzmienia, ale bez przesady czy epatowania spektakularnym brzmieniem – z nagraniami terenowymi. Nie wiem, czy to nie najdojrzalsza płyta Mirta i coś, co może mu posłużyć za najlepszą wizytówkę. Przejścia pomiędzy planem field recordingu i dźwięków systemu modularnego są naturalne, momentami niezauważalne. Nieustanny puls przykuwa uwagę, pochłania, a zarazem tyle tu szczegółów na wszystkich planach, że trudno ten album ometkować trzema zdaniami i odłożyć na półkę.
Na początek: Expect the Unexpected – wszystkie części

PABLOPAVO I LUDZIKI Marginal, Karrot Kommando
Dlaczego? Do Pawła Sołtysa, czyli Pablopavo, każdy dziś ma chyba swój stosunek – i jako do autora, i jako do wokalisty – ale dla mnie w dyskografii jego Ludzików jest to próba ciekawa, bo wychodząca śmielej jeszcze na terytorium ledwie wcześniej sygnalizowane. Nie jest to może od razu odświeżenie formuły, jakie zafundowała fanom Nosowska, ale słychać w tym potrzebę dania sobie na luz i szukania nowego pola wokół peerelowskiego funku albo krajowej nowej fali (Pkb). Głośny Karwoski dobrze to opisuje tytułem, ale nie jest wcale najbardziej reprezentatywnym fragmentem (być może w tym kierunku zespół pójdzie w przyszłości – do pary mamy dalej choćby Piosenkę). Bo Marginal nie idzie w całości w elektroniczne brzmienia i dyskotekę, za to momentami wydaje się kontynuacją ciekawej linii starej Transmisji. A w najlepszych muzycznie numerach, takich ja Ochota, zespół Pabla wydaje się korespondować z kolei z działaniami młodszych zespołów w rodzaju P.Unity. Tyle że na polskich lirycznych podzespołach. Przydałaby się tylko wyrazistsza produkcja, chociaż udało się na tej płycie zrównoważyć trochę lirykę zdobywcy kilku literackich nagród w kraju propozycją czysto muzyczną.
Na początek: Ochota, Panie inżynierze

ST. VINCENT MassEducation, Loma Vista
Dlaczego? Bo Masseduction było jedną z płyt roku na Polifonii, a to jej pierwsza pochodna. I niejako potwierdzenie klasy oryginalnych piosenek, tutaj ułożonych w nieco innej kolejności i wykonanych z fortepianem. Co zresztą zabawne w kontekście tego ostatniego fortepianowego Prince’a – skoro Annie Clark ma sporo wspólnego z Prince’em, także na ostatniej płycie, to może tym bardziej warto posłuchać wersji na fortepian (Thomas Bartlett) i głos. Teoretycznie powinny odbierać płycie dużo, bo w produkcji i aranżacjach tkwiła duża część siły uderzeniowej zeszłorocznej płyty. Tymczasem bywa, że – tak jak w wypadku minimalistycznie oprawionego utworu Sugarboy – jest ciekawiej niż w oryginale. A przy tym łatwiej docenić St. Vincent jako wokalistkę, więc ci wszyscy, którym się ostatni album podobał, właściwie nawet muszą się i tu zameldować. Domyślam się, że znajdą się i tacy, dla których tak kameralnie nagrany zestaw będzie nawet jeszcze lepszy niż oryginał. Powinni jeszcze do tego dodawać broszurę z nutami do samodzielnego wykonania.
Na początek: Sugarboy, Fear the Future, Los Angeles