Na ucho

Krakowski Unsound ma prawdopodobnie najlepszy program ever. Sam jak zwykle śledzę tylko wycinek, ale koledzy dopowiedzieli co trzeba. Zaglądam na tę imprezę po raz dziesiąty (z roczną przerwą wynikłą gdzieś po drodze) i tak szeroko rozpiętej edycji jeszcze nie było. Jeden dzień środowych koncertów właściwie załatwia sprawę – cztery występy bez jakiegoś ewidentnie słabego momentu.

HATI ze Zdzisławem Piernikiem oglądałem na streamie z cyklu Awangarda na ucho w FINA (darmowy i ogólnodostępny), ale to była ciekawa rozgrzewka przed wspólnym albumem, a wczorajszy koncert był jeszcze jednym krokiem w stronę uporządkowania całej struktury jako jakiejś opowieści spiętej klamrą ładnego, tonalnego motywu granego na tubie przez Piernika (na płycie to bodaj ten pod tytułem Yeowe). Z feerią sonorystycznych partii pośrodku, idących bardziej w stronę muzyki dronów i psychodelii z wykorzystaniem, jak to u HATI, całego arsenału różnych instrumentów perkusyjnych. Brzmienie w Synagodze Tempel nie było z pewnością tak ładnie wysycone jak na wydanej właśnie rewelacyjnej płycie Avant-garde out of Poland (w tytule zabawny ukłon w stronę Dezertera), ale za to skutecznie wysyciły wnętrze oklaski tłumu, który wydawał się większy niż kiedykolwiek widziałem na tych przedpołudniowych sesjach w cyklu Morning Glory.

Pisałem wczoraj w pociągu (wierszem i na smartfonie – przepraszam za literówki) o płycie innego polskiego duetu, WIDT, z Christophem de Babalonem. A w Alchemii wczesnym popołudniem odbył się koncert Satin Made of Triggers tria, w którym pojawiła się Antonina Nowacka z Widt, trębacz Kamil Szuszkiewicz oraz grająca na skrzypcach i emitująca proste, ale potężne fale dźwiękowe na różnych częstotliwościach Teoniki Rożynek (niedawna autorka muzyki do świetnego filmu Wieża. Jasny dzień nagrodzonej Paszportem Polityki Jagody Szelc). Warto z tej formacji zrobić stały byt. Wyszła im godzina rzeczywiście relaksującej – aż miękły nogi – cichej, ale dobrze wypełniającej wnętrze muzyki spod znaku ASMR. Jakkolwiek siła szeptu, której poświęcono już wiele doniesień prasowych (u nas było ostatnio tutaj) i filmów na YouTubie, zaczęła już jakiś czas temu inspirować muzyków, ten występ był nieźle przemyślany – włącznie z instrumentalnymi „refrenami”, które ciągle nie wychodziły na poziom hałasu, ale zagęszczały materię dźwiękową i służyły za dobry kontrast dla szeptanej opowieści Nowackiej. Ta wcielała się w bohaterkę filmików na YT, momentami chyba ledwie powstrzymując od śmiechu, ale trzymając dzielnie. Szuszkiewicz też grał powściągliwie – przez godzinę nie mógł sobie pozwolić na choćby jeden pełny i wydobywany tradycyjną techniką dźwięk swojego instrumentu, za to momentami korzystał ze stojącego obok fortepianu. Nie dość, że wszystko to było odczuwalnie relaksujące, to jeszcze nostalgiczne – drewniany zestaw piłkarzyków na sprężynach, którego używała (obok wielu różnych przedmiotów wydających drobne dźwięki) Nowacka, był jeszcze w latach 70. moim pierwszym instrumentem muzycznym (niech już będzie, skoro padło) ever.

Wieczorne koncerty w Synagodze Tempel były rejestrowane przez radiową Dwójkę, więc mogę w tym miejscu obiecać retransmisję dla tych, którzy nie dotarli lub się nie zmieścili. Najpierw Lea Bertucci zagrała w zupełnym mroku (atmosfera bardzo bliska dawnym występom w Kościele św. Katarzyny) set podzielony zasadniczo na dwie części. Pierwszą wypełniały nakładane warstwami i przepuszczone przez efekty motywy grane na saksofonie altowym. Ten w rękach nowojorskiej artystki zaczyna w pewnym momencie przypominać dudy, z pocienionym, piszczałkowym brzmieniem i zderzającymi się ze sobą harmonicznymi, które tworzą razem fantastyczny, pulsujący dron (tutaj wnętrze synagogi lekkim pogłosem sprawdzało się świetnie). Część druga, bardziej banalna, szła w stronę nagrań terenowych – a w tej dziedzinie trzeba mieć coś naprawdę zaskakującego do powiedzenia, żeby się pokazać przed widownią Unsoundu, która w tej dziedzinie nejedno przeszła. Na szczęście świetne wrażenie po pierwszej części nie uleciało.

Później mieliśmy wyczekiwane Music and Poetry of the Kesh, czyli hołd dla Ursuli Le Guin w wykonaniu Todda Bartona (przywiózł instrument Buchla Music Easel, na którym ostatnio nagrał całkiem niezłą, wydaną kilka dni temu elektroniczną płytę Multum in Parvo – polecam) oraz grupy polskich artystów, śpiewających, grających na cymbałach i instrumentach perkusyjnych: członkinie formacji Księżyc Agata Harz i Katarzyna Smoluk-Moczydłowska, do tego Agata Broda, Rafał Grozdew i Hubert Zemler. Wyszło to nieźle, ale było – należy podkreślić – odtworzeniem wspólnego dzieła Bartona i Le Guin z połowy lat 80. Z recytacjami Le Guin odtwarzanymi z taśmy i angielskimi tłumaczeniami z wymyślonego przez nią języka Doliny Na czytanymi przez Bartona (nieco więcej o tym materiale pisałem tutaj). Te wstawki trochę rozbijały spójną oryginalną płytę. W sumie było dobrze, choć wydaje mi się, że z taką formacją Barton mógłby zrobić więcej, lepiej, a przede wszystkim inaczej. Tyle że najwidoczniej nie o to mu chodziło.

Dziś na Unsoundzie koncert w Wieliczce – RRRKRTA, Lucrecia Dalt i Terry Riley z Gyanem Rileyem. I powtórka ASMR-u w Alchemii. Dla tych, którzy na krakowski festiwal już nie dojadą, są alternatywy. Wśród nich sobotni występ m.in. obecnego na Unsoundzie Huberta Zemlera w towarzystwie Szábolcsa Esztényiego (warszawska Królikarnia), a właściwie minifestiwal (tu pełny program), gdzie można będzie posłuchać także m.in. Ewy Liebchen i kupić premierowo płytę tria Góczyński/Młynarski/Zabrodzki. Do tego na koncerty do Polski przyjeżdża z Montrealu formacja z obozu wytwórni Constellation – Jerusalem In My Heart. Zagrają: 12.10 w Pawilonie w Poznaniu (z Nanook Of the North), 13.10 w warszawskim SPATiF-ie, a 16.10 w krakowskim klubie Re.

Jerusalem – zaangażowani politycznie muzycy o libańskich korzeniach – wydali właśnie trzecią płytę Daqa’iq Tudaiq, bliską listy premier tygodnia. Jeśli coś mnie od jej umieszczenia na liście odwiodło, to czteroczęściowy utwór Wa Ta’atalat Loughat Al Kalam, chyba jednak za mało odkrywczy dla wszystkich, którzy mieli do czynienia z arabskim folkiem granym w dużych składach. Choć skala przedsięwzięcia imponuje: rzecz jest podjęciem na nowo klasycznego egipskiego tematu Ya Garat Al Wadi nagranego w Bejrucie z 15-osobową orkiestrą. A poetycki tekst (z którego do tytułu JINH wybrali inną linijkę) wydaje się ważny z punktu widzenia polityczno-społecznej misji formacji.

Później zaczynają się dziać na albumie rzeczy ciekawsze lub nawet fascynujące. Mroczny i ciężki Bein Ithnein eksponuje fuzję brzmień tradycyjnych (duet używa ich chętnie) i ciężkiej elektroniki. Jeszcze lepiej jest w Thahab, Mish Roujou’, Thahab – ogrywającego arabskie melizmaty wokalne utworu z mocno przetworzonym elektronicznie głosem. Są to już solowe nagrania Radwana Ghaziego Moumneha, wokalisty i multiinstrumentalisty Jerusalem, a przy okazji także cenionego w Montrealu producenta. Jego wspólnik w zespole Charles-André Coderre zajmuje się stroną wizualną. Z założenia JIMH są formacją patrzącą na muzykę i obraz jako elementy uzupełniające się, więc na żywo należy się spodziewać efektownych wizualizacji. I może jednak brzmienia bliższego poprzedniej, świetnie zresztą ocenianej płycie If He Dies, If If If If If If. To raczej relaksu nie zapewni, rzecz należy do kręgu sztuk wyprowadzających z równowagi i wywołujących emocje.

JERUSALEM IN MY HEART Daqa’iq Tudaiq, Constellation 2018, 7-8/10
TODD BARTON Multum in Parvo, Blue Tapes 2018, 7-8/10
HATI & ZDZISŁAW PIERNIK Avant-garde out of Poland, Requiem 2018, 8/10