Wpływ trójcy świętej

Dziś kilka odpowiedzi na różne pytania. Pytacie w listach (i komentarzach), skąd na Polifonii taka systematyczność. Proszę pamiętać, że premier rządu RP zawierzył ten blog Matce Boskiej, razem z całą polską gospodarką, jeszcze w zeszłym roku. Od tamtej pory zdecydowanie wzrosła liczba wpisów – przypadek? Nie mam pojęcia. Pytacie też, po co wczoraj ta Ariana Grande. Po pierwsze, naprawdę ciekawy przypadek, a muszę wybierać to, co w danym momencie najciekawsze – nawet jeśli to rzeczy z innej półki niż zwykle – żeby się przekonać do pisania i pomóc premierowi uwierzyć w siłę działania tego wsparcia. Po drugie, jak co jakiś czas muszę przypomnieć, ten blog zajmuje się wyrównywaniem szans pomiędzy różnymi półkami, więc co jakiś czas testuję, co by było, gdybym pisał o bardzo znanych wykonawcach. I wiecie co?

Oczywiście wpis o Arianie Grande na Polifonii (bez zewnętrznej promocji) cieszy się wciąż prawie dwukrotnie wyższą popularnością niż wpis o, dajmy na to, Wilhelmie Brasie. Ale jeśli spojrzymy na to od drugiej strony: to TYLKO dwukrotnie wyższa popularność. Więc albo ta regularność ma sens, albo to zawierzenie przynosi jednak jakieś ponadnaturalne skutki. Co do recenzji Interpol, o którą też pytacie, próbowałem się zmusić do jej napisania, ale tu nie pomogła żadna siła. Nie dlatego, że takie złe, tylko dlatego, że takie nijakie. A mam już po latach pewną teorię o tym, do czego prowadzi napisanie jeszcze jednej recenzji płyty Interpol. Głównie do tego, że kolejna będzie przez recenzentów przyjmowana z tym samym niezdrowym zainteresowaniem: czy dogonili płytę sprzed 17 lat, na której gonili albumy o 20 lat starsze? Dajmy im spokój. Interpol to na pewno istotna część przemysłu płytowego, ale inwestowanie w tę historię sił recenzenckich – niezależnie od tego, czy się chwali, czy krytykuje – wynika najczęściej z naiwności albo oportunizmu.

Skoro już zapowiadam i się tłumaczę: w nowej „Polityce” tekst Mirka Pęczaka o filmie Lato Kiriłła Sieriebriennikowa, który zobaczyć warto, w dużej mierze dla strony wizualnej i samej historii, dla Rosjan fundamentalnej, u nas wciąż słabo znanej. Ale jeszcze bardziej polecam książkę Kostka Usenki Buszujący w barszczu, o której też jest w tekście – to świetna, pisana z nerwem i pasją panorama przedziwnych zjawisk współczesnego rosyjskiego undergroundu, z której dowiedziałem się o dzisiejszej Rosji więcej niż z tekstów w działach zagranicznych gazet (z autorem rozmawiam w piątek w O wszystkim z kulturą w radiowej Dwójce). W tym samym numerze zapowiadająca festiwal Skrzyżowanie Kultur sylwetka Mulatu Astatke, której napisanie kosztowało mnie trochę nerwów, bo bohater miał mało czasu, a jakość połączenia z Addis Abebą przypominała (tak sobie to wyobrażam) złotą erę ethio-jazzu.

Astatke jest dziś bardzo skoncentrowany na opowiadaniu swojego wkładu w prezentację tradycji afrykańskiej na świecie. I słusznie. Dlatego podszedłem do niego jako do jednego z trójki muzyków, którzy przyjechali najpierw do Anglii, a później do Ameryki na przełomie lat 50. i 60. (pozostali to Hugh Masekela i Fela Kuti), żeby się uczyć w zachodnich szkołach muzycznych, a zarazem przekazywać i zaszczepiać na Zachodzie część to, co przywieźli z Afryki. Dlatego właśnie etiopskiego kompozytora i multiinstrumentalistę (ciekawe jest to, że podobnie jak Kuti i Masekela zaczynał od trąbki) przyjmować trzeba jako jedynego żyjącego z tej trójcy.

Pierwszym odcinkiem tej historii roznoszenia afrykańskich wpływów był The Ethiopian Quintet, którego dwie pierwsze płyty właśnie wyszły w reedycji na jednym kompakcie. To zespół założony przez Mulatu jeszcze w Ameryce, w połowie lat 60., pod ogromnie mylącą nazwą, bo składa się głównie z miejscowych muzyków portorykańskiego pochodzenia i opowiada historię fascynacji Astatke tym, co usłyszał, podróżując na Kubę – czyli bardzo bezpośrednimi śladami afrykańskiej rytmiki. Muzyka kwintetu robi coś w pewnym sensie bardziej ambitnego niż późniejsze działania Astatke, bo łączy trzy źródła – Etiopię, Stany Zjednoczone (jazz, w który Astatke wsłuchiwał się podczas studiów w Berklee) i właśnie wątki latynoamerykańskie. Te ostatnie jednak zdecydowanie dominują, a przy tym rzecz nie jest wybitnym albumem latynoskiego jazzu, ani wystarczająco wyraźnie nie pokazuje wpływów etiopskich. A w kategoriach albumu jazzowego brzmi nieco archaicznie. Są to zarazem dwie płyty pełne ładnych tematów (Karayu), staroświeckie, ale dość przyjemne albumy, na których Astatke pokazuje się bardzo mocno jako solista, grając długie wibrafonowe sola na zmianę z partiami fortepianu i perkusji.

W książeczce dołączonej do nowego wydania – ważnego mimo tych uwag, bo płyta to także historyczny dokument, niedostępny przez wiele lat – autor opowiada o swoich zamierzeniach związanych z wydawnictwem. Moim zdaniem w pełni zrealizował te zamierzenia dużo później – choćby na albumie Mulatu Steps Ahead, z którego materiał usłyszymy na warszawskim koncercie. Ale to, za co należy cenić tamten wczesny okres, to fakt, że próbował. I robił to regularnie – dlatego mimo zupełnie innej dynamiki kariery warto na niego patrzeć jak na członka tamtej afrykańskiej świętej trójcy.

THE ETHIOPIAN QUINTET Afro-Latin Soul, Strut 2018 (oryg. Worthy 1966), 7/10