Ludzi może pociągają teraz długie tytuły wpisów na blogu, ale za to krótkie piosenki

Taki wniosek można wysnuć po przesłuchaniu nowego albumu Mitski. Bo tak, zbrodnią byłoby pominąć milczeniem pop-rockową płytę, o której od kilku dni rozmawia cały świat. No dobra, prawie cały, bo polskie media temat raczej ignorują, może ze względu na brak jakieś dużej promocji na miejscu. Jest coś bardzo dzisiejszego w powodach, dla których muzyka 27-letniej, urodzonej w Japonii Amerykanki tak szybko podbija publiczność. Łatwiej mi to zrozumieć niż w przypadku poprzedniej płyty, przełomowej dla artystki Puberty 2. Ta nowa jest co najmniej bardzo ciekawa.

Podobnie jak poprzednio dostajemy zestaw krótki (32 minuty) aż 14 niedługich nagrań. Często zrywanych w momencie, gdy wydaje się, że najciekawsze jeszcze przed nami, lekko wodzących słuchacza za nos. Jak Lonesome Love, zszyta z frustracji związanych z uczuciami, a do tego raczej mocnych i bezpośrednich, jak na całej płycie. W ten sam sposób, z nerwem i brakiem szacunku do własnej pracy traktowany jest utwór. Jest oczywiście jakaś logika i proporcja w tym sposobie pisania. Z ponadtrzyminutowego Nobody robi to wszystko utwór zauważalnie przeskalowany, idący w kulminacji w dość spektakularnym, choć dość przewidywalnym kierunku żywego dyskotekowego grania, trochę powściągniętego w finale. Sporo się tu dzieje, także w dynamice partii wokalnych, w ciągu tych paru minut. Z Two Slow Dancers (ciągle minimalnie poniżej 4 minut) robi ta skala już balladową suitę. Skoro żyjemy w czasach deficytu uwagi, może warto gęstszym i wyrazistszym ściegiem wypełniać mniejsze odcinki.

Zdarzała się już taka zwięzłość u wielu artystów – weźmy pierwszą z brzegu rockową grupę Pixies, która skądinąd zabrała Mitski jako support w ostatnią trasę. Rockowych skojarzeń ta płyta przynosi niemało (intro Remember My Name to wręcz The White Stripes), choć rozwiązania, jakie przyjmuje Mitski w liniach melodycznych tych piosenek idą ostatecznie w kierunku popowym. Wokalistka i multiinstrumentalistka w sposób bardzo nonszalancki miesza tu pochodzące z różnych półek stylistycznych elementy aranżacji – coś jak St Vincent, może nawet w sposób bardziej radykalny. Piosenka zaczyna się w minimalistycznej syntezatorowej stylizacji (jak Why Didn’t You Stop Me?, jeden z moich ulubionych fragmentów skądinąd), żeby się skończyć na wprowadzanym przez mocne gitary głównym riffie, ale już w dęciakowej wersji. Spotykają się u samej autorki skrajności – jako klasycznie wykształcona pianistka potrafi doaranżować, udelikatnić i poukładać harmonicznie utwór, ale jako rockowa gitarzystka/basistka potrafi operować surową materią riffu. Aż mnie korci, by tę przesadę w łączeniu skrajności powiązać z pełną takich skrajnych rozwiązań kulturą muzyczną Japonii.

Całe to operowanie dramaturgią wynikającą ze skali dynamicznej to coś, co byłoby banałem i oczywistością w latach 80. czy 90., ale przecież dziś robi się z tego całkiem spore odkrycie. Wystarczy rzucić uchem, w jakim miejscu zaczyna się, a w jakim kończy pierwszy utwór na płycie, Geyser. You’re my number one… i tak dalej. Ten do moich ulubionych nie należy, jest w nim znów trochę kiczu i nawet emocjonalnego przesytu (taka Madonna śpiewająca Tori Amos w plenerach z Evanescence), ale nieodpychającego. Rozumiem, dlaczego coś takiego może się podobać. I że przeprowadzenie nie jednej, ale kilku takich dynamicznych transformacji w utworze trwającym niecałe dwie i pół minuty to jest już z całą pewnością sztuka. Kompletnie nie wiem, po jest ten dźwiękowy brud w 28. sekundzie – ale sprawdzałem na kilku nośnikach i wszędzie się pojawia. I może miał popsuć coś, co było za ładne, pozostając jedną z wielu tego typu interwencji na albumie, który ma się trzymać w bezpiecznej odległości od cukierkowości popu, a nas trzymać blisko człowieka, blisko prawdziwych emocji. A uczucia, o jakich Mitski w bardzo prosty, bardzo czytelny sposób śpiewa – z tą wracającą samotnością w tłumie (o tym jest Nobody) – pewnie też dotykają ducha czasów. I jeśli nie te dwie pierwsze cechy, to może ta trzecia pociąga publiczność płyty Be the Cowboy, ładnie ułożonej w całość, bo po świetnej końcówce (mój ulubiony Washing Machine Heart i niezły finałowy Two Slow Dancers) zapraszającą do zapętlenia.

MITSKI Be the Cowboy, Dead Oceans 2018, 7/10