Karki na głowie

Święto państwowe, więc tylko jeden utwór. Za to 56-minutowy, z nowej płyty tria The Necks, które wprawdzie defilady raczej nie zagłuszy (a szkoda), ale uwielbiam je na tyle, że wydają mi się idealni na święto. Płyta Body z tym jednym utworem wyszła wczoraj. I proszę sobie wyobrazić, że w twórczości Australijczyków, którzy od trzech dekad w tym samym składzie robią mniej więcej to samo – ale nigdy nie to samo, a to różnica – ta niepozorna płyta jest całkiem dużym zaskoczeniem.

Po pierwsze, rzecz ma więcej formy niż bywało na ostatnich albumach. Ten jeden utwór to właściwie cztery, o czym już sam zespół ostrzega, części, wyraźnie odróżnialne, co burzy trochę stałe podejście do muzyki The Necks, która zmienia się niepostrzeżenie, za to cały czas. Kojarzyć to można różnie: z ewolucją, albo naświetlaniem filmu na długim czasie, które na koniec da nam obrazek zupełnie niepodobny do tego, który uchwycilibyśmy w pierwszych sekundach. Tym razem mamy trzy wyraźne szarpnięcia po drodze i jeszcze garść słów, którymi członkowie The Necks (tu bez zmian: Chris Abrahams, Tony Buck i Lloyd Swanton) postanowili opisać swoją muzykę: Episodic, Driving, Dynamic, Layered, Celebratory, Soaring, Rocking out, Buoyant, Sustained, Perfectly paced. Pisanie o płytach The Necks zawsze wydawało mi się zajęciem skazanym na banał, ale rzucanie takich dziesięciu terminów też wydaje mi się banalne.

Te cięcia są zauważalne, bo sygnalizują je wyraźne zmiany barw: w epizodzie drugim wchodzą organy, a w trzecim – i tu się zaczyna prawdziwa heca, to jest to „po drugie” – gitara elektryczna. I epizod trzeci jest pierwszym fragmentem muzyki The Necks od lat, który mógłbym na serio i bez problemu pomylić z muzyką jakiegoś innego zespołu. Ba, z twórczością wielu, bo taka motoryczna rytmika w połączeniu z mocnym brzmieniem gitary (gra na niej Buck, więc potrzebne były studyjne nakładki – to już trzecie zaskoczenie) pojawia się u zespołów wielu, od gwiazd sceny psychodelicznej i krautrockowców, po gitarowego minimalistę Rhysa Chathama. To, co się wydarza pod koniec 25. minuty nagrania i co u większości wykonawców nie wzbudziłoby wielkiego zdziwienia, u The Necks należałoby nazwać szokiem. Tym bardziej, że na ponad 10 minut zawiesza ewolucję i wprowadza całkowitą stagnację. Fajną, owszem, ale stawiającą na głowie dotychczasowy proces. Bo gitara, owszem, pojawiała się już na płytach tria niejednokrotnie, ale chyba nigdy w takiej formie.

Pytanie: po co to wszystko? W wypadku innego zespołu bym się cieszył, ale tutaj? Tyle lat konsekwencji? To coś jakby ktoś po wieloletnich ślubach milczenia nagle przemówił. Ja bym się w takiej chwili zastanawiał, o czym tu gadać, bo od tej strony nie mieliśmy szansy się poznać.

Dla kontrastu część pierwsza Body to niemal ten sam motyw fortepianowy, który pojawił się w pierwszej części warszawskiego koncertu w Studiu im. Lutosławskiego. Szczęśliwi posiadacze nagrań z radiowej anteny mogą sobie te fragmenty porównać. Przynajmniej na początku jesteśmy więc u siebie w domu.

Owszem, jest w tym wszystkim, co wyżej napisałem, odrobina żartu. Sam z siebie się śmieję, przykładając nagle do The Necks miarę, jaką inni mierzą ulubione grupy rockowe, które miałyby dostarczać za każdym razem odcinek tego samego. Zostańmy więc przy tym, że nie jest to ich najlepsza płyta, ale zaraz, zaraz… dla odmiany będzie w stanie zagłuszyć defiladę!

THE NECKS Body, ReR/Northern Spy 2018, 7/10