Gorkeulhzennh muzïk!

Nic trudnego: muzyka silnych wstrząsów. Co wy, kobaïańskiego nie znacie? Trzeba było uważać gdzieś w pierwszej połowie lat 70. albo pożyczyć płytę od dziadka. Christian Vander, twórca zrębów tego języka – czegoś między esperanto a fantastycznymi językami Tolkiena – sam jest prawdopodobnie dziadkiem, choć ciągle czynnym jako perkusista, lider i jeden z wokalistów grupy Magma, o której wspominałem kiedyś na Polifonii, a później na pobocznym blogu Trzask recenzowałem jedną z ich ostatnich płyt. Grupy dość legendarnej, bo Vander jako wizjoner jazzrockowego pogranicza wymyślił nie tylko język. Nie tylko całą mitologię i historię planety Kobaïa, na którą ludzie trafiają, uciekając przed zagładą Ziemi. Vander wymyślił cały nowy nurt muzyczny, co – przyznać trzeba – mało któremu z muzyków ostatniego półwiecza (start działań Magmy to rok 1969) się udało. Wprawdzie zmiksował w nim elementy muzyki Strawińskiego, Orffa, Hendrixa i Coltrane’a, ale rzecz miała wszelkie cechy odrębnego zjawiska, znaczonego gęstością, rockową siłą, popisowymi zmianami metrum i charakterystycznymi wokalizami (tudzież wokalami po kobaiańsku). Nazwał ten nurt Zeuhl (po kobaïańsku „nieziemski, niebiański”). I rzecz, co ważne, nie zamknęła się na dorobku grupy Magma. Przez lata grało Zeuhl kilka, a może nawet kilkanaście francuskich grup, zwykle zakładanych przez uczniów Vandera (trochę jak z wychowankami Sun Ra), ale też pojedyncze zespoły na świecie. W tym japoński Kōenjihyakkei – ewentualnie Kōenji Hyakkei – kierowany przez (również) perkusistę Ruins Tatsuyę Yoshidę. Trochę długi wstęp, ale konieczny. Jeśli nie zasnęliście, to jest ten moment, kiedy już nie uśniecie.

Nie uśniecie dlatego, że resztę dnia wypełni wam Zeuhl w różnych postaciach. Być może wystarczy muzyka z nowej płyty Kōenji Hyakkei, pierwszego nowego albumu od 13 lat zatytułowanego Dhorimviskha. A nie wyobrażam sobie, żeby przy tak granej muzyce usnąć, czy w ogóle robić cokolwiek poza słuchaniem, jest to bowiem granie tak gęste, że nie zostawia na nic więcej miejsca. Każe nie tylko odstawić na chwilę smartfona czy książkę, ale zastanowić się, w którym momencie zaczerpnąć oddech. Tak to bywa z natarczywością Zeuhlu, sytuującego się w tej wizji gdzieś pomiędzy fusion a rockiem progresywnym w najdzikszym wydaniu, oczywiście z charakterystycznymi dla nurtu elementami soulu i opery. Z zapętleniami, zacięciami charakterystycznymi dla King Crimson, ale też całej chyba muzyki XXI wieku. A wreszcie ze współpracą rockowego składu ze świetną klarnecistką/saksofonistką Keiko Komori, znaną (poza KH) także ze składu Shibusashirazu Orchestra. A tego typu zestawienia instrumentalne zdarzały się nie tylko u grup nurtu Zeuhl, ale i ogólnoeuropejskiego Rock In Opposition, zjawiska, na które Magma miała znaczący wpływ.

Jak powszechnie wiadomo, japońscy muzycy z każdego stylu są w stanie zrobić jego hardkorową wersję, świętszą i twardszą od ojców założycieli, kimkolwiek by byli. Nie inaczej jest w tym wypadku. Zgodnie z tym to, co robi Kei Konganemaru na gitarze (względne novum, bo chwilami w składzie KH ten instrument bywał wypierany przez dęciaki), momentami przekracza granice brawury. Podobnie wokale bywają wręcz do przesady przeciągnięte w stronę wokalistyki współczesnej, albo bluesa (Levhorm), choć już chórkowe partie i drugie głosy Yoshidy to Magma idealnie przystająca do wzorca stworzonego przez szalonego Klausa Blasquiza. Ale też o przesadę chodzi w ekspresji Zeuhl – swoją drogą ta wersja nie jest do końca ortodoksyjna jeśli chodzi o język: Ohrvizzi Gassfainn Levhorm dehllfondey to najwyraźniej jakaś japońska odmiana kobaiańskiego. Za delikatne w brzmieniu i za mało umlautów. Różnie bywa z klawiszami – ten Prophet w utworze tytułowym to coś jak solówki Marka Kelly’ego z Marillion, organy mają z kolei brzmienie z pogranicza strasznego kiczowiska. Ale tylko z pogranicza. Poza tym jak już chcecie ich przyłapać na jakimś banale, to i tak są już całe mile dalej, Zeuhl to nie na darmo muzyka ucieczki. Skład Kōenji Hyakkei nadrabia przede wszystkim energią – hardrockową, zbudowaną na pewności siebie i witalności. Miło stwierdzić, że to w dalszym ciągu działa.

Słuchać tego materiału należy głośno. A „głośno” po kobaiańsku to lëm. Zbyt podobnie, żeby nie wziąć sobie do serca.

KOENJI HYAKKEI Dhorimviskha, Magaibutsu 2018, 8/10