Ed Sheeran kontra Carlos Hernandez

Miałem dwie gotowe odpowiedzi na pytanie „Po co poszedłeś na koncert Eda Sheerana?”. Pierwsza: z dziennikarskiego obowiązku. Wyświechtane, ale działa. Bo mało kto pamięta, że koncertów w polskiej papierowej prasie dziennikarze od dawna nie relacjonują. Druga: żeby popatrzeć, jak się młodzież bawi. Idealna wymówka. Ale napiszę prawdę: bo miałem taką możliwość. Sheeran jest ciekawy jako waga ciężka rynku muzycznego – sprzedaje nie jeden, ale dwa Stadiony Narodowe dzień po dniu. I podejrzewam, że sprzedałby jeszcze trzeci (w Londynie sprzedał trzy razy salę O2, a potem czterokrotnie Wembley – na tej samej trasie). Więc chociaż nie cofam moich utyskiwań pod adresem ostatniej płyty, to jednak trochę zmienił mi się punkt widzenia.

Wszedłem na ostatni z supportów. Anne Marie chwaliła polską publiczność (to był drugi dzień warszawskich występów) i piła wódkę na scenie w ramach toastu na zakończenie europejskiej części trasy. Może tak dla przełamania konwencji muzyki dla dzieciaków, która miała dominować. Zresztą gdyby nie to, że kilka siedzeń ode mnie siedział nestor polskiego rockowego dziennikarstwa, mógłbym pretendować do bycia najstarszym na widowni.

Sheeran na koncercie to ciekawa mieszanka rutyny grajka z pubu i świeżości naiwniaka, który z rozbrajającym uśmiechem wciśnie wam wszystko – i jeszcze sami się uśmiechniecie. Dlatego do chwalenia publiczności przystąpił z większym profesjonalizmem: opowiedział, że prowadzi własny top najlepszych koncertów (a było ich na trasie Divide dużo) i sobotni wylądował w top 3. No i ma nadzieję, że ten również wyląduje. Czyli mówił z grubsza to samo, co Anne Marie (jesteście najlepszą publicznością ever), tylko w sposób bardziej cwany. Opowiedział jeszcze, jak to szczytem jego marzeń było granie w większych salach w UK, taki tam równy chłopaczyna, ale że czegoś takiego się nie spodziewał. Prawie uwierzyłem w komplementy, dopiero chwila autorefleksji (Czy jestem najlepszą publicznością ever? Z pewnością nie) pozwoliła odeprzeć czar. Z bardziej racjonalnych pochwał przyjąłem za to: Hej, ludzie, wy jesteście tu nieźle zorganizowani, które Sheeran rzucił na widok kolejnej – dzień po dniu – akcji z „robieniem flagi”, w której ochoczo wziąłem udział, bo czy robić flagę na U2, czy na Sheeranie – efekt ten sam (choć Sheeran w rewanżu zakłada na koniec koszulkę polskiej reprezentacji). Raz w życiu można spróbować.

Swoją drogą bez komórki na taki koncert się dziś nie wchodzi – nie dość, że mają kardynalne znaczenie we współtworzeniu show (a – jak mówi mądrość Sheerana – this show is about participation), to jeszcze można zrobić selfie, które zbierze najwięcej polubień spośród wszystkich selfie, jakie się robiło. Sam sprawdziłem na Instagramie.

Przydały się też zatyczki. Bo możecie sobie szpanować, że na koncertach Sunn O))) albo Swans jest głośno. Hm. Byłem, słyszałem. I przykro mi rozwiać nasze mity niezalu w tak brutalny sposób, ale Sheeran jest głośniejszy. Oczywiście nie siłą własnej gitarki i gardła – choć niczego sobie – tylko wrzaskiem i piskiem tysięcy gardeł. Niby niskie częstotliwości wędrują dalej, zgoda. Ale te na Sheeranie moim zdaniem w sposób szybszy doprowadzą do nieodwracalnej utraty słuchu. Ed chwalił się zresztą, że za kulisami jego ekipa mierzy natężenie hałasu, jaki wytwarza publiczność w poszczególnych miastach na trasie. I że Warszawa była na poziomie Cardiff, o ile dobrze zapamiętałem. Co ma oznaczać rejony najgłośniejsze.

Zatyczki dobrze zaokrąglają też legendarne już metaliczne brzmienie studni na Narodowym, który na tę dwudniówkę ekipa Sheerana nagłośniła i tak stosunkowo dobrze, z poważną drugą linią nagłośnienia rozstawioną chyba nawet dokładniej niż na Coldplay. Słowem: zrobili wszystko, co można było, włącznie z otwarciem dachu. Przy cichszych kawałkach – w rodzaju Tenerife Sea – było więc naprawdę znośnie (w zatyczkach). A jak sobie uświadomiłem w trakcie koncertu, Sheeran ma dwa podstawowe tryby działania: Tracy Chapman mode on lub off, czyli proste ballady z gitarą albo rozbudowane utwory, w których zapętla różne brzmienia gitary, żeby zbudować całość aranżu. Tak jak dobry grajek uliczny, niczego nie ujmując, bo zagrać dwugodzinny koncert i się nie posypać z tymi technikami to trzeba umieć. No więc te zapętlanki i te gładkie gadki pomiędzy utworami to jest to, co warto zobaczyć, żeby sobie zwizualizować nieco innego Sheerana niż ten płytowy i teledyskowy (zresztą z tworzenia teledysków naśmiewał się trochę ze sporym dystansem).

Oczywiście, były hity, wspólne śpiewanie, medleye piosenkowe i tańce. Ale tracklistę to każdy sobie może sprawdzić, a zawartość youtube’a (prawie wszyscy obok mnie kręcili) obejrzeć. Właśnie dlatego relacje dziennikarskie są coraz bardziej niepotrzebne. Jeśli pytacie, co było najlepsze, to Bloodstream.

Najciekawsze jest dla mnie natomiast przełożenie takiego widowiska na zysk. Nie trzeba nawet dzielić na czterech, jak przy Stonesach, ba – metoda jest taka jak u tych wzmiankowanych ulicznych grajków. Resztę robi oprawa (dość skromna jak na stadionowe koncerty, nieodwracająca uwagi od bohatera) i właśnie nagłośnienie. Złoty interes z tego chłopaka, naprawdę. Mam nadzieję, że nie uderzą mu te miliony do głowy i nagra jakiś lepszy zestaw niż Divide. Chociaż ma tak gładką gadkę, że gdyby sprzedawał mi Divide osobiście, pewnie kupiłbym dwa i jeszcze się cieszył z okazji.

Zawsze staram się coś doczepić do tak głośnego towaru jak koncert Eda Sheerana. Żeby tym, których niekoniecznie zainteresowało to, od czego zacząłem, też coś zaoferować. Pozwólcie więc, że będzie to Carlos Hernandez. Wokalista z gitarą – jak Sheeran – o którym wiem jednak niewiele, poza tym, że jest tez producentem, ma własne studio za oceanem i nagrywa innych. I ci inni trochę mu pomagają, pojawiając się jako goście na płycie On Folly. Ale gros roboty wykonuje sam Hernandez – przede wszystkim znakomity kompozytor i aranżer, bardzo pod wpływem Prince’a (Ocean Pkwy – koniecznie!), a przy tym naprawdę niezły gitarzysta. Chwilami zapędzający się w rejony Grizzly Bear (Nausea), choć w czystszej, prostszej formie. Łączy przyjemne melodie ze złożonością harmoniczną. Z rzadka przynudza, płyta jest zwarta i różnorodna. A jej autor może nie jest Mosesem Sumneyem, ale śpiewa nieźle – falsetem, na soulową modłę.

To zły świat nadmiaru, więc nie obiecam wam, że dziś odsłuchany i polubiony Hernandez będzie za dwa lata światową gwiazdą zapełniającą stadiony. Prawdopodobnie tak się nie stanie. Nie będzie pisku, nagłośnienia, drogich biletów, a nawet rekordów na Spotify. Na jednego Sheerana przypadają setki karier ludzi nie mniej zdolnych niż on. Ale przynajmniej mogę zagwarantować jedno: dziś poznany Hernandez będzie trochę bardziej wasz, a nie po trochu każdego.

CARLOS HERNANDEZ On Folly, 2018, 7/10