Klub 27 jest gdzie indziej

Teorie dotyczące 27 lat jako wieku, w którym z jakichś powodów muszą odejść największe gwiazdy, czyli próby budowy mitu tzw. Klubu 27 rozśmieszały mnie w najbardziej ponurych chwilach, kiedy ktoś umierał. Bo to prawie tak samo głupie jak ruchy antyszczepionkowe. A przy tym w miarę bezpieczne, więc bardziej śmiech niż płacz i załamywanie rąk. Tymczasem jednak okazuje się, że jest Klub 27, który wychodzi ze statystyki. Jak pewnie wiecie, Deezer przebadał swoich użytkowników pod kątem tego, kiedy przestają poszukiwać nowej muzyki, zadowalając tym, co znają – i okazało się, że średnio w wieku 28 lat. A właściwie (nie wiem, kto podpowiedział platformie, żeby koniecznie wiek zaokrąglać w górę – Hendrixowi ani Janis Joplin nikt by przecież nie zaokrąglał) w wieku 27 lat i 11 miesięcy, co tworzy z 27-latków statystycznie największy klub muzycznego zgreda.

Co ciekawe, w tym samym badaniu (przeprowadzonym – dodajmy dla porządku – w Brazylii, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech i USA, a nie w Polsce) wyszło, że NAJWIĘCEJ nowej muzyki odkrywają 25-latki (uwaga, nawet 10 nieznanych sobie wcześniej piosenek tygodniowo, co w sumie budzi respekt, choć czytelników Polifonii podejrzewam raczej o taki urobek dzienny). Pytanie, które nurtuje mnie najbardziej: co takiego dzieje się w naszym życiu w ciągu tych dwudziestu paru miesięcy między 25 a 27 rokiem życia, że nam się przestaje chcieć? Praca? Małżeństwo? Dzieci?

Oczywiście jest na to bardzo prosta odpowiedź: ludzie po 27-tce są na tyle rozgarnięci, by nie szukać nowych nagrań na platformie streamingowej. Ale to by było za łatwe. Ci ludzie po 27-tce publikujący swoje komentarze pod linkowanym wyżej tekstem argumentują zresztą tak: cała dobra muzyka pop już powstała wcześniej, więc po co szukać nowej. Nie będę polemizował z tą tezą, bo szkoda czasu, ale trzeba odnotować jedno: z epoki wielkich skoków przeszliśmy do czasów subtelnych zmian, których ktoś, kto stale nie słucha tych 10 nowych utworów tygodniowo, pewnie w ogóle nie zauważy. A czas w wakacje wypełniały mi częściowo płyty doskonale ilustrujące tę tezę: odnoszą się do minimalizmu, jednego z najbardziej wyeksploatowanych nurtów ostatniego półwiecza, a zarazem próbujące na ten minimalizm spojrzeć z nieco innej strony.

Po pierwsze – Kate NV, opisywana już w światowej prasie Rosjanka, prywatnie Ekaterina Shilonosova (albo Jekaterina Szyłonosowa, jak kto woli), której для FOR zaraz na początku w utworze drugim, zatytułowanym niezbyt oryginalnie, ale dwujęzycznie – jak wszystko tutaj – двA TWO proponuje czystego Reicha. A cała reszta to przeróżne mutacje podobnych, marimbopodobnych dźwięków ułożonych we frazy, które czasem wchodzą wprost w matematykę minimalizmu, przy okazji wpadając w interakcje między sobą, a czasem idą w stronę nieco bardziej skocznej, zrywnej rytmiki, a wreszcie mutują w stronę kojarzącą się z kontrolowanym chaosem. Pełna uroku jest melodyjność tych samplowych lub syntetycznych linii. Czasem przypomina naiwną muzykę z kreskówek lub gier wideo. I trzeba przyznać, że rosyjska artystka znajduje nową metodę na każdy z kolejnych 10 utworów, wprowadzając różne geometryczne formy, sample, a wreszcie własne wokale w dość przytłumionej wersji w utworze вас YOU. Co jednak nie gwarantuje świeżości. Świat brzmieniowy для FOR jest dość jednorodny i takie wrażenie pewnej jednostajności pojawiało się w pewnym momencie przy każdym odsłuchu – i zostało po całym albumie.

KATE NV для FOR, RVNG 2018, 6/10

Dużo większy potencjał, jeśli chodzi o przyjemność wracania i zapętlania – choć zarazem mniejszą wyrazistość – ma muzyka Lori Scacco, nowojorskiej artystki, której płytę Circles mogą znać już słuchacze Eastern Developments, wytwórni kierowanej przez Guillermo Scotta Herrena (Prefuse 73). Scacco w swojej czysto syntezatorowej muzyce dobrze wykorzystuje jednak fenomeny minimalu jako muzyki, w której trzeba się zatopić, żeby zauważyć subtelne różnice. Płyta Desire Loop przynosi wbrew pozorom utwory o nie mniejszej różnorodności niż album Kate NV. Z odniesieniami do kosmicznej elektroniki (Back to Electric), psychodelicznego brzmienia niemieckich formacji z okolic Neu! (Cosmographia) czy wreszcie stylistyki grup w rodzaju Lali Puny, czy nawet Kraftwerku. Ba, gdy Scacco przechodzi w drugiej części Cosmographii do sekwencji lekkich, natchnionych akordów, zbliża się do estetyki Boards Of Canada. Operuje bardzo ciepłą paletą brzmieniową, do fetyszystów starych analogów na pewno to przemówi. Poza tym autorka płyty niby chowa się tutaj za pulpitami, ale zarazem lepiej wykorzystuje doświadczenie multiinstrumentalistki, słychać, że zna na wylot formy muzyki poważnej (pisywała utwory filmowe i baletowe), potrafi operować brzmieniem i czasem.

Przy takich płytach łapię się oczywiście na tym, że jako słuchacz, który bardzo dawno minął dwudziestkę siódemkę, mogłem się niezauważalnie dla samego siebie stać przykładem zjawiska odchodzenia od poszukiwania nowości. I to w sposób perfidnie nieuświadomiony. Bo niby słucham zalewu nowej muzyki, ale przecież mogę reagować lepiej na tę, której wzorce rozpoznaję lepiej. A że w tym wypadku wolę wracać do Scacco… doktorze, czy to już ten moment? Może to jest ten wariant, gdy Klub 27 zabija nie nagle, tylko usypia bardzo powoli.

LORI SCACCO Desire Loop, Mystery Of The Deep 2018, 7/10