Głos pewności
Proszę się nie niepokoić, to będzie takie pożegnanie na raz-dwa. Bo wszyscy i tak dookoła o niczym innym nie mówią. Na odejście Kory szalały planety, a playlisty radiowe uległy metamorfozie. Spleen stał się bardziej uciążliwy niż upały, nie tylko w Krakowie – od Cyklad, przez Puerto Rico, po Buenos Aires. Bez względu na osobiste preferencje moje pokolenie, a pewnie jeszcze to poprzednie i to kolejne żyje w galaktyce Maanamu, a piosenki zna na pamięć. Kogo więc prywatnie żegnam?
Pierwszy raz widziałem Korę w Telewizji Polskiej na początku lat 80. Miałem jakieś dziewięć lat, wiedzę muzyczną dość ograniczoną i w tym momencie pewnie mocno zdziwiony wyraz twarzy. Kora miała potężny makijaż na twarzy i głośno krzyczała. Nie pamiętam dokładnie, co śpiewała (to musiał być już okres piosenek z Nocnego patrolu – image się zgadzał), ale pamiętam reakcję rodziców – gwałtowną, negatywną i prowadzącą do szybkiego przełączenia odbiornika na drugi z dostępnych kanałów. Z reakcji wywnioskowałem, że musi być w tym coś bardzo interesującego. I dość wywrotowego. O tym, że cała formacja – z pracą sekcji rytmicznej i prostymi, ciętymi riffami Marka Jackowskiego – to model dla polskiej nowej fali, przekonałem się później.
Ta telewizja niech wszystkich przekona, że grupa Maanam, a wraz z nią Kora, mniej znana jako Olga Jackowska, a później Olga Sipowicz, szybko zyskała gwiazdorski status – jeszcze w latach 80. I dobrze wykorzystała rynkowo lata 90. – w przeciwieństwie do wielu innych pokoleniowych grup wiedziała, jak się sprzedać, doskonale odnajdywała się w mediach. Pomagała wszechstronność: była poetką, malarką, okazjonalnie aktorką, odnajdywała się w roli osobowości telewizyjnej, oceniając innych, poza własnym decydowała się śpiewać cudzy, klasyczny repertuar. Podkładała głos w filmach – nie dalej jak wczoraj miałem okazję oglądać film Iniemamocni II, w którym dubbinguje postać Edny Mode. Żona zapytała przy tej okazji, co słychać u Kory. Dziś od rana wszyscy wiemy.
Jako fan nie przeżyłem nigdy etapu fascynacji Maanamem. Jako dzieciak nie mogłem zrozumieć tej akcji z werblami w Trójce po zdjęciu piosenek Maanamu na skutek ingerencji cenzury (prawdę mówiąc, mocno mnie te werble wkurzały i do piosenki To tylko tango zraziły na lata). Jako muzyk amator miałem za to etap obłędnej fiksacji na Krakowskim spleenie, który w piwnicy zmienialiśmy z kolegami w psychodeliczny numer z okolic Vanilla Fudge. Jako dziennikarz rozminąłem się z tym najlepszym muzycznie okresem działań Maanamu i Kory – szli już w stronę bardziej liryczną, mniej zdyscyplinowaną rytmicznie, mniej błyskotliwą. Teksty były (na pewno nie bez wpływu był tu Kamil Sipowicz) jakieś bardziej kwieciście hipisowskie i raczej do mnie nie przemawiały. Ale u liderki zespołu, a później rozwijającej się solistki fascynowała mnie niezmiennie pewność siebie.
Ta pewność wydawała mi się obecna cały czas – od pierwszej piosenki na pierwszej płycie: Stoję, stoję, czuję się świetnie. I od piosenki Oddech szczura, która – jak zresztą kilka innych z repertuaru Kory – wydaje się niedoścignionym wzorcem dykcji w polskiej muzyce popularnej (pisałem o tym całkiem niedawno). Słyszalna w sposobie śpiewania, mocnym głosie dystansującym inne wokalistki pokolenia. Ale też w sposobie mówienia o świecie. Głoszeniu sądów dość kategorycznych na podstawie własnej intuicji, zapatrywań, poglądów. Nie ze wszystkim się zgadzałem, ale imponujące wydaje mi się w Korze to, że w przeciwieństwie do większości gwiazd swojego pokolenia nigdy nie wahała się zabierać głos w sprawach kontrowersyjnych i politycznych. Angażowała się w społeczne dyskusje – o aborcji, molestowaniu seksualnym, legalizacji marihuany (na tej niwie była w pewnym sensie polskim Williem Nelsonem), a wreszcie terapii nowotworów. A ponieważ jej głos był tak donośny, wnosiła do debaty publicznej własne doświadczenia.
Pięć lat temu – przy dużo słabszej otoczce medialnej – zmarł Marek Jackowski, jej pierwszy mąż i współzałożyciel Maanamu (w którego pierwszym składzie grał jeszcze John Porter, a w praskładzie wywodzącym się z grupy Osjan – Milo Kurtis). Warto to przypominać, bo wraz z dzisiejszym odejściem Kory żegnamy ostatecznie kluczową spółkę autorską rockowych lat 80. – w Polsce zapewne najważniejszą. Doskonale uzupełniającą się artystycznie, choćby życiowo ścieżki obojga rozeszły się w szczycie kariery zespołu, jeszcze w roku 1984. To, co napisali w pierwszej połowie tamtej dekady, nie zestarzało się do dziś. Jest żelaznym, pewnym repertuarem epoki i właśnie odłożyłem inne plany, że go słuchać. O!
Zapraszam przy okazji na godzinną pożegnalną audycję o Korze na antenie radiowej Dwójki – dziś o 17.
Komentarze
„Pierwszy raz widziałem Korę w Telewizji Polskiej na początku lat 80.”
Pamiętam ten program. To był pojedynek pomiędzy Łucją Prus, a Maanamem. Widzowie w studiu telewizyjnym po występach artystów mieli usiąść odpowiednio w sektorze przynależnym do Maanamu albo do Łucji Prus. To było niesamowite, że wszyscy słuchacze po wykonaniu utworów usiedli w sektorze Maanamu i to był dokładnie ten punkt w czasie, kiedy nastąpiła zmiana pokoleniowa (chociaż Kora i Jackowski nie byli tacy młodzi) w polskiej muzyce. Następnie lata 80-te wymiotły wszystko stare.
Wakacje 1980 roku. Koniec lipca. A może początek sierpnia. Pojechałem z rodzicami do rodziny w Gołdapi. Szliśmy akurat drogą prowadzącą z jednej strony do Ośrodka Prasy Radia i TV (za niecałe 18 miesięcy zostanie przekształcony w słynny ośrodek dla internowanych kobiet) i na plażę. Szliśmy popływać. Wujek wziął z sobą przenośne radyjko, którego słuchaliśmy po drodze. Radiowa Jedynka. W pewnym momencie spiker zapowiedział utwór, który przerwał dość niemrawe rozmowy. Jakby obok w pobliskie lasy piorun strzelił. Starsi nie kryli swojej dezaprobaty. Ja od pół roku mimo młodego wieku byłem już szalikowcem Purpli więc nadstawiłem ucha. Nigdy nie zapomnę tego jak wielkie na mnie wrażenie wywołało „Boskie Buenos”. Nie, nie zostałem szalikowcem Maanamu. Wadziłem się z tym utworem jeszcze jakiś czas, ale to była jak na tamte czasy rewolucja. Zmiana estetyki, która co ciekawe zbiegła się przecież ze zmianami społecznymi.
Nieco patetycznie można powiedzieć – od tej chwili nic nie było już takie samo (a może takie same). I nawet słynna „Magda K.” nie wywołała według mnie takiego fermentu i nie była takim impulsem zmian jak „Boskie Buenos” Maanamu.
Kilka lat później mój tata bardzo polubił „Kocham Cię kochanie moje”, a moi rodzicie i ich przyjaciele doskonale bawili się przy „Cykady na Cykladach”. Pamiętam jak mój ojciec powiedział wtedy, że kto by się spodziewał, że z tej Kory wyrosną ludzie. Ale mnie się wydaje, że Kora nadal była Korą, ale świat dookoła był już nieco inny.
Dobrze, że dziś wspominamy Korę, ale jak słusznie zauważył Bartek warto przy okazji pamiętać i o Marku Jackowskim. Bo to był kolektyw.