Jest życie po osiemdziesiątce
W Polsce to prawdopodobnie najmniej wypromowana z wielkich światowych premier tego roku, ale my patrzymy raczej w stronę świata anglojęzycznego. Tymczasem brazylijska gwiazda Elza Soares wydała 33. album po portugalsku. Nie przesadza się starych drzew – w tym wypadku można tego powiedzenia użyć bez strachu, że się urazi bohaterkę, która skończyła w czerwcu 81 lat. Powiedzenie nijak się jednak ma do zawartości muzycznej albumu Soares, która – jak to również bywa w tym wieku – ma gdzieś oblig dostarczania takich samych piosenek masowej publiczności, dla której śpiewała przez dekady. I od kilku lat robi coś bardzo niekonwencjonalnego, czego posłuchać trzeba.
Większości słuchaczy wystarczy już pierwsze O Que Se Cala. Brzmi, jak gdyby palce w tym maczał David Byrne. Eu Quero Comer Voce przynosi bardzo misterną aranżację, która przypomina RIO* przeniesione do Rio. Rytmiczna giętkość plus finezja akcentującej całość sekcji dętej i bogata, choć czasem lekko dysonansowa melodyka. Albo takie Dentro de Cada Um, gdzie – jak na całej płycie – gęsto od przesterowanych gitar. W ogóle mało tu czystych brzmień, co nieźle współgra z niezbyt gładkim głosem Soares. Dużo jest tu rytmiki tradycyjnej. Hienas na Tv przynosi na przykład linię perkusji rodem z Batucady, tyle że zbudowano na tym… liryczną balladę. Soares w budowaniu takich kontrastów też niezwykle pomaga. Głos ma z jednej strony niski, męski i zachrypnięty, z drugiej – dysponuje szeroką skalą.
Samba sujo – takiego określenia doczekały się ostatnie dwie płyty Soares (pierwszą z nich była A Mulher do Fim do Mundo sprzed dwóch lat) nagrane z 49-letnim producentem Guilherme Kastrupem, który jest specem od tego, co opisuje się właśnie jako „brudna samba”. Czyli przestery, zgrzyty, czasem dysonanse, tremola, śmiałe łączenie składu akustycznego z elektronicznym instrumentarium. Efekt jest kapitalny, jak to bywa z wieloma niezachodnimi produkcjami pop. A sam Kastrup, w rodzinnym kraju ktoś pokroju Becka czy Jacka White’a, u nas też pozostaje kompletnie nieznany. Wszelkie skojarzenia ze świętującą w tym roku 50-lecie Tropicalią też są na miejscu – zarówno w wypadku Kastrupa, który na utworach Gila czy Veloso się wychowywał, jak i Elzy Soares, która z tropicalistami dzieliła scenę.
Sama Soares, brazylijska królowa samby, jest dla mnie późnym odkryciem, jakim swego czasu była w innej kategorii muzycznej choćby Mavis Staples. A w jeszcze innej Mercedes Sosa. Czyli postacią, którą z pewnym zawstydzeniem odkrywam dużo za późno. A jej dorobek płytowy wygląda równie nieprawdopodobnie, co życiorys: wychowana w faweli, żyjąca w biedzie przez dużą część życia, zostaje po latach żoną Garrinchy – tak, tego samego legendarnego piłkarza – któremu rozbija poprzednie małżeństwo (narodowy skandal w Brazylii). Tyle że piłkarz jest pogrążony w alkoholizmie, a życie z nim – choć bardziej dostatnie niż wcześniej – do łatwych nie należy. Jeśli więc Soares wpada dziś w swoich piosenkach w mentorski ton, to wie, przed czym ostrzega. Jeśli słychać w jej głosie emocje, to wynikają z przeżycia. Miłości, utraty bliskich. W głosach, jak wiemy z paru błyskotliwych albumów nagrywanych w ostatnim czasie przez muzycznych emerytów, to wszystko zostawia ślad. Jeszcze parę takich postaci po osiemdziesiątce na tak ekscytujących płytach i zabraknie miejsca dla debiutantów.
ELZA SOARES Deus é Mulher, Deckdisc 2018, 8/10
*Rock In Opposition, jeśli ktoś nie pamięta już tego skrótu odnoszącego się do awangardowej sceny muzyki europejskiej lat 70.