Houston miała problem (niejeden)
Świetnie miały gwiazdy lat 80. miały przerąbane – takim podwójnym zdaniem (w stylu tego z okładki ostatniego Kanyego Westa) można podsumować kolejną historię śmiertelnie niebezpiecznego sukcesu, która wchodzi jutro na ekrany kin pod tytułem Whitney. Główna bohaterka dokumentu Kevina Macdonalda, Whitney Houston, która sześć lat temu utopiła się w wannie naszprycowana używkami, nie była moją bohaterką w latach 80. Może także dlatego, że przychodziła do Polski w przedziwnym pakiecie gwiazd popu z okładek „Bravo” i kolorowych klipów z MTV. Superzdolna, wręcz genialna wokalnie – po kursie klasycznym mogłaby moim zdaniem śpiewać opery Pucciniego czy Verdiego – ale opakowana i ometkowana na modłę show biznesu tamtych czasów. Z nadanym repertuarem, który trochę się do dziś zestarzał. Po pierwsze, produkcja soulowa jest zupełnie gdzie indziej (cezurą były lata 90.). Po drugie, przygasł dyktat wirtuozerii wokalnej w popie. Po trzecie, uwagę ludzi trudniej dziś utrzymać klasyczną balladą z długim intro – co zresztą opisuję w tekście o 7 grzechach współczesnego rynku muzycznego w bieżącej POLITYCE. Ale kolejny życiorys do opowiedzenia Macdonald, autor m.in. Marleya, obstawił czujnie – zebrawszy część ekipy, która pracowała nad Amy, zrobił film, który rzuca na tragiczną postać Houston sporo nowego światła.
Przede wszystkim reżyser wchodzącego 6 lipca do kin filmu posługuje się perspektywą amerykańską, w której na przełomie lat 80. i 90. Houston była nie „jedną z…”, tylko jedną jedyną królową muzyki pop. Żeńskim odpowiednikiem Michaela Jacksona – opis ich relacji, spotkań dwójki złotych i zgnębionych dorosłych dzieci, które nic nie musiały mówić, bo rozumiały się bez słów, należy zresztą do mocniejszych w filmie. Poza tym Macdonald dokopuje się – balansując zapewne pomiędzy interesami różnych członków rodziny – do mnóstwa nowych faktów. Sugeruje mroczny temat molestowania Houston w dzieciństwie przez jedną z jej kuzynek, opowiada, w jaki sposób bracia-bodyguardzi Houston organizowali jej narkotyki w każdym miejscu na świecie i gwarantowali nieustanną imprezę na backstage’u. Jeśli dodamy do tego matkę, która usiłowała nie widzieć problemów Whitney, oraz ojca, który pomylił swoją córkę z bankomatem, to nie musimy już nawet dodawać postaci bijącego żonę Bobby’ego Browna (tę historię damskiego boksera znamy w Polsce nieźle, w filmie opisana jest zresztą dość zdawkowo) – i bez tego mamy dość powodów, by uzasadnić sobie śmierć Houston jako samobójstwo. A jest jeszcze wątek biseksualizmu, niezbyt modelowe macierzyństwo itd. Kończąc oglądanie filmu, wybaczałem jej nawet rozczarowujący występ w Sopocie w 1999 roku – bo wreszcie byłem sobie w stanie wyobrazić, co się wtedy działo za kulisami. Poza tym na dalszym etapie kariery bardziej spektakularnie zawalonych występów Houston miała na koncie znacznie więcej.
Macdonald robi dokładnie to, co opisywałem szczegółowo przy okazji Amy Asifa Kapadii: dzięki temu, że ma do dyspozycji mnóstwo materiałów audiowizualnych, dokonuje swoistego montażu życia gwiazdy. I sam montaż w sytuacji, gdy mamy do czynienia z bardzo znaną postacią, gwarantuje spore emocje. Rodzina w roli gadających głów dostarcza kolejnych. Szkocki reżyser wybrał sobie jednak temat, z którym jeszcze łatwiej będzie powalczyć o Oscara (twórcy Amy go dostali). Ani przez moment nie schodzimy tu z tonu opowieści o historycznej dla Ameryki postaci, która miała przecierać szlak kolejnym. Choćby i Beyonce, w której rodzinnych relacjach też pewnie czai się niejeden zalążek przyszłej opowieści. Miejmy tylko nadzieję, że żadna z kolejnych nie będzie miała równie ponurego finału. Tak, ten symboliczny obrazek łazienki Whitney przypomnianej ostatnio na okładce płyty Daytona Pusha T też tu jest. Brak mi tylko – jak zwykle w przypadku takich biograficznych dokumentów – skupienia się na dłużej na muzyce i na wyjątkowych cechach głosu Whitney.
Trudno też po obejrzeniu filmu Macdonalda nie pomyśleć o możliwej alternatywnej wersji historii Houston. Przypomnijmy, że jako 19-latka nagrywa wyjątkową pierwszą piosenkę – na album grupy Material. Rzecz się nazywa Memories. Jest nową wersją utworu napisanego przez Hugh Hoppera dla potrzeb The Wilde Flowers, grupy, z której w latach 60. wyrosło Soft Machine. Tę nową wersję nagrywa formacja Billa Laswella, słychać mocny, bardzo nowoczesny bas lidera, solo na saksofonie gra Archie Shepp. W tym całym kosmicznym gronie zbierającym postaci jazzowego pogranicza pojawia się głos młodziutkiej Houston – całkowicie na miejscu, oszałamiający, prowadzony prościej niż później w aranżacji, która nieco upraszczała charakter oryginału. To mógł być początek nieco innej kariery, być może na mniejszą skalę, ale nie tylko przecierającej szlak dla późniejszych soulowych wokalistek, ale wyprzedzającej to, co dopiero miały zrobić. Może więc rodzinne fatum, może trudne czasy, ale i suma różnych wyborów.
WHITNEY, reż. Kevin Macdonald, USA/Wielka Brytania 2018, 120 min, 7/10