Szum targa mym trzewiem

Jadąc tramwajem (lato, ciepło, uśmiechnięci ludzie) z potężnym szumem (Iran, świeża dostawa) w słuchawkach na uszach, myślałem sobie, że w dyskusji na temat noise’u to my jesteśmy ciągle na początku drogi. Trochę tak jak pisał Henry Cowell: Choć element szumowy jest wszechobecny w muzyce, to jest on dla niej tym, czym seks dla ludzkości – tym, co niezbędne do jej istnienia, i jednocześnie tym, o czym nie wypada rozmawiać*. Częścią tego problemu jest fakt, że nie mamy odpowiedniego języka. Wiemy, jak – zgodnie ze recenzenckim schematem – pochwalić jazz: dobrze swinguje. Wiemy, jak pocmokać nad bluesem: miło kołysze. Rock daje czadu. A noise? Może brutalnie orze? Albo ostro czesze? Albo szum targa z parafrazą tekstu Janerki? Miażdży? Bo z jakichś powodów nie kojarzy się, jak chillwave, z ostatnimi refleksami popołudniowego słońca, chociaż przecież doskonale się wtedy słucha noise’u. Jeszcze większy problem sprawia płyta, która i hałasu, szumu przynosi dużo, i delikatności ma całkiem sporo.

Problem poniekąd się już pojawiał wielokrotnie – choćby w muzyce Fennesza. To jednak, czego słuchałem, jest płytą z mekki współczesnego noise’u, dronów i eksperymentalnej elektroniki, czyli Iranu. Nie tylko piłkarzy mają tam dobrych i nie tylko ładne brody. Nima Aghiani pracuje wprawdzie we Francji, ale dobrze wpisuje się tu w emigrancką stylistykę perskich inżynierów szumu, którzy tkają ten szum misternie jak dywany (to może szumu kobierzec?). Może zresztą jest to jakaś niespodziewana forma odzwierciedlenia kultury, jak dobrze znane, fraktalne dywanowe wzory. Aghianiego znamy z duetu 9T Antiope (m.in. świetny album Isthmus), jako kompozytora, producenta elektronicznego i skrzypka. Tam grał muzykę złożoną, ale pełną delikatności, bliżej ambientu, tutaj koncentruje się na generowaniu siatki gęstych pulsacji, zgrzytów i szumów za pośrednictwem systemu Max/MSP. Choć robi to często wrażenie przestrzennej pracy nad dźwiękiem wytwarzanym analogową metodą na starym sprzęcie rodem ze studiów eksperymentalnych.

Zaczyna się to od ściany hałasu w Khatozar i pulsującej przestrzennej kompozycji noise’owej w Oucyl. Nagrane bardzo starannie, obie nabierają charakteru i zyskują w szczegółach słuchane odpowiednio głośno. Ale dużo większe wrażenie zrobił na mnie kojarzący się z latami 50. metaliczny pogłos w Ibbothal, a później brutalny, niesamowicie ekspresyjny Khaovyn – to ten moment, gdy poddany zbyt wielu impulsom naraz przestaję kontrolować wyobrażenia o dźwiękach: naturalne czy sztuczne, generowane czy grane itd. Informacji jest za dużo. Aghiani w takich gęstych formach jest zarazem zwięzły, co bardzo dobrze robi całej płycie. Moment epickiego rozpasania w 12-minutowym utworze Bamyn wykorzystuje też bardzo starannie, robiąc z tej centralnej na albumie kompozycji rodzaj słuchowiska, wplatając sample. Kończy zagubioną, nostalgiczną frazą skrzypiec, nieużywanych – a przynajmniej nierozpoznawalnych – w całej reszcie materiału.

Wydane przez wytwórnię PTP (kolejna świetna płyta po opisywanym tu Saint Abdullahu) REMS początkowo trochę mnie odrzuciło, a później wciągnęło bardzo mocno. Nie bardzo czytam tu jedynie ten motyw przewodni, czyli opowieść o fazie snu paradoksalnego (w używanej u nas terminologii REM), z mimowolnymi ruchami gałek nocnych i snami (w tym koszmarami), ale też z możliwością łatwego wybudzania się. Aghiani powiązał kolejne utwory w opowieść o REM. Jej waga dla naszego organizmu jest fundamentalna, ale sens pozostaje nie do końca zbadany. Może chodzi o to, że dobrze się wtedy odbiera muzykę? Bo tego typu eksperymenty, o ile dobrze pamiętam, ktoś już robił. Ale pamięć po wyobrażeniach i majakach z fazy REM, pamiętajmy, nie zostaje. Pamięć po REMS – i owszem. Czesze, aż cieszy. I orze jak może.

NIMA AGHIANI REMS, PTP 2018, 8/10

* przekład za Kulturą dźwięku – Maria Matuszkiewicz.