Człowiek od wszystkiego (1938-2018)
W pewnym momencie, bywając na imprezach jazzowych w Sali Kongresowej, zauważyłem, że zdjęcia prezentowane na wystawach we foyer mają ciągle jednego i tego samego autora. Karewicz. Niezależnie od tego, czy były to fotosy Polaków czy jazzmanów ze świata, typu Miles Davis – ludzi, o których wtedy w ogóle nie wiedziałem, że ktoś z Polski robił im zdjęcia. A tym bardziej, że później te zdjęcia wywieszali w ramach promocji na Manhattanie, jak podobno zrobił Davis. Ciągle Karewicz! Bigbit, scenę rockową też dokumentował. Bo jeśli mamy dziś w oczach koncert Stonesów w Warszawie w roku 1967 (nawet ci, którzy go na oczy nie widzieli), to także dlatego, że świetnie sfotografował ich Karewicz. Nie mogło być inaczej. Przepustka służbowa głosiła: Niniejszym zezwala się obywatelowi Karewiczowi na kontakty ze wszystkimi członkami zespołu Rolling Stones. Miał dostęp, potrafił go wykorzystać i jeszcze sprawić, by to, co zostawił w kadrze było tak dobre, że ludzie zapomną, że wtedy chodziło w pierwszym rzędzie o dostęp. Może trochę skomplikowane, ale mógł być tylko jeden Karewicz.
Zdjęcie Andrzeja Kurylewicza z puzonem w futerale na środku Krakowskiego Przedmieścia? Mistrzostwo. Zdjęcie Sławy Przybylskiej w za dużych przeciwsłonecznych okularach? Ponadczasowe. Po wielu latach zespół Ścianka zrobił z niego okładkę własnej płyty. Skrajnie kontrastowe fotografie Krzysztofa Komedy, ciągle patrzącego gdzieś ku górze, nawet gdy nie mógł go ustawiać do zdjęcia fotograf. W tym zdjęcie na okładkę albumu Astigmatic. Karewicz. Później zorientowałem się, że właśnie okładki polskich płyt z lat 60. i 70. to najczęściej Karewicz. Łącznie nawet około 2000 mogło być tych okładek, choć niektórzy oceniają ostrożniej – na 1000 lub 1500. Prosty styl, kontrastowe, monochromatyczne ujęcia, ziarno, czasem elementy kolażu, duże czyste płaszczyzny, zaskakująca typografia, wklejenie jakiejś kolorowej kropki lub innego zaburzającego całość elementu. Symbole, które miały szanse przetrwać, a nawet zostać swoistymi memami, zanim jeszcze powstało to pojęcie. Jak Blues Breakoutu. Po latach zacytowana przez Korteza na jego albumie. Z gorszym skutkiem. Bo – jak już zaznaczyłem – mógł być tylko jeden Karewicz.
Projekty, które radziły sobie z siermięgą edytorską PRL-u i dobrze wychodziły nawet na żółtawym papierze, wydrukowane z dużym rastrem? Karewicz. Mam teorię, że facet był najmniej rozpoznanym polskim pop-artowcem. Artystą wizualnym, pracującym nad identyfikacją, prostymi koncepcjami, przenoszącymi Warholowskie myślenie w świat, w którym teoretycznie ze względu właśnie na kulturę wydawniczą i warunki rynkowe nie miało racji bytu. Ale może miał jakąś legitymację zaświadczającą, że niniejszym zezwala się obywatelowi na bycie polskim odpowiednikiem Warhola? Wystarczy przejrzeć te okładki. Breakoutów, Czerwonych Gitar, Przybylskiej, Maryli Rodowicz. Bez Niemena, bo ten miał zawsze własną koncepcję (i – jak mu mówił Karewicz – potrzebna mu była pomoc techniczna, a nie artystyczna). Prawie wszystkie spod jednej ręki. I na każdej półce. Karewicz.
Wystylizował tym samym polski bigbit. I jazz. Od tego drugiego zaczął, najpierw jako muzyk, trębacz, kontrabasista (zdążył wyrzucić z zespołu Michała Urbaniaka – za alkohol, o czym opowiadał w rozmowie z „Polityką”) i fan jadący bez grosza przy duszy na pierwszy festiwal w Sopocie. Kiedy kilkanaście miesięcy temu rzuciłem się, żeby sprawdzać, jak budowano serię Polish Jazz, to po to tylko, żeby się dowiedzieć, że po kilku woluminach kierowanie artystyczną stroną najsławniejszego polskiego cyklu płytowego – a sporo w nim jeszcze zostało płyt przez wiele lat – przejął od Rosława Szaybo kto? Karewicz.
W tym stylizowaniu strasznie się zapędzał – aż zostawał rodzajem jednoosobowego impresariatu artystycznego. Mieszkał w Warszawie, często bywał w Pagarcie (to od nich dostał tę legitymację na Stonesów, wtedy to Pagart jako monopolista organizował koncerty zagranicznych gwiazd), bywał więc reprezentantem wykonawców – Breakoutowi załatwiał wyjazdy, paszporty, wizy. Później zbierał opowieści z podróży, anegdoty – wiedział na przykład (i dzielił się tą wiedzą), jak to jeden z członków grupy Skaldowie trafił do radzieckiej psychuszki. Służył jako skrzynka kontaktowa pomiędzy artystami. Niemena poznał na przykład z Kurylewiczem. Znał wszystkich i wszyscy jego znali – wspominał Paweł Brodowski w Dwójce. Że był prezenterem, didżejem (w klubie Remont), animatorem? Oczywiste. Karewicz.
Nie poprzestawał na tym, z czego przez lata zdałem sobie sprawę, czytając teksty w gazetach – był też dziennikarzem muzycznym, opisującym to, co widział, a czasem żywo komentującym. Jak w tej uwadze, którą rzucił na temat Tomasza Stańki: Podziwiam, jak ani na chwilę nie przestając być sobą, zmienił się z frika w burżuja w garniturze szytym na miarę, z kolekcją kobierców, mieszkaniem na Manhattanie. Dobre? Świetne. Nawet sam Stańko w rozmowie z Rafałem Księżykiem uznał, że dobre. Był też Karewicz kronikarzem warszawskich lat 60. i 70. Życia towarzyskiego, klubów, balang. Współautorem (lub autorem) dwóch książek o Komedzie i jego czasach. I autorem własnych, bogato ilustrowanych wspomnień wydanych 4 lata temu przez SQN. Pozostał jedyną stałą polskiej muzyki rozrywkowej, wspominając regularnie kolejne odchodzące gwiazdy polskiej sceny. Ostatnio na kartach książki Magdaleny Grzebałkowskiej opowiadał po raz kolejny o Krzysztofie Komedzie. Wszędzie Karewicz.
Prędko o nim nie zapomnimy, ale tej jednej stałej teraz zabraknie – po 80 latach, 60 latach pracy artystycznej, koncertach i zbiórkach na swoje leczenie (chorował od dawna, poruszał się ostatnio na wózku, kilka miesięcy temu przeszedł kolejny udar, a nie mógł liczyć na tantiemy takie jak fotografowane przez niego gwiazdy), zmarł polski muzyczny człowiek od wszystkiego, Marek Karewicz.
Dalsze lektury:
Rozmowa z Markiem Karewiczem na stronie Polityka.pl
Urodzinowa audycja o Marku Karewiczu w radiowej Dwójce
Tekst o wspomnieniowej książce „Karewicz Big-Beat” na Culture.pl
Galeria wspomnieniowa zdjęć Marka Karewicza z powyższej książki
Zdjęcie ilustrujące wpis, a jednocześnie promujące jedną z ostatnich wystaw Karewicza – za stroną „Jazz Forum”
Komentarze
Zmarly Marek Karewicz, mistrz-fotografik zawsze towarzyszyl mi jako autor okladek plyt, ktore niegdys sluchalem poza Krajem. Na koncercie warszawskim The Rolling Stones byl jeden z moich starszych braci (wowczas student filozofii UW).
Wlasnie Marek Karewicz i zyjacy nestor fotografik Tadeusz Rolke to dwa nazwiska,
ktore zapamietalem z ogladanych ich prac.