Brzmienie klasy średniej

Doniesienia o spodziewanej od dawna, a jednak wydanej z zaskoczenia sobotniej płycie duetu Beyoncé & Jay-Z śledziłem do pierwszej wzmianki o Johnie Lennonie i Yoko Ono. Dalej już sobie darowałem. Wystarczy. Wyobraźmy sobie, że duet Lennon/Ono w pierwszych dniach wielkiej trasy koncertowej z biletami VIP do 3,5 tys. zł publikuje nagle nowy album, na którym CAPSLOCKAMI opiewa miłość, choć połowa tekstów traktuje o pieniądzach. Wyobraźmy sobie, że na tę trasę Lennon wyrusza jako największy przedsiębiorca muzyczny, sponsorowany przez banki, inwestujący w dystrybucję cyfrową i podejrzewany przez prasę o to, że manipuluje wynikami tej dystrybucji na korzyść m.in. własnej żony. Wyobraźmy sobie, że Ono chwali się w piosence, że mu kupiła odrzutowiec. I że klip do nowego singla zatytułowanego Bzdet nagrali sobie właśnie w paryskim Luwrze. Oczywiście trudno to sobie wyobrazić – ale łatwo sobie dzięki takim kontrastom uświadomić, gdzie jesteśmy.

Płyta EVERYTHING IS LOVE przypomina, że jesteśmy w środku liberalnego snu klasy średniej, w strefie komfortu, gdzie państwo Carter, występujący tu jako The Carters, małżonkowie po przejściach (ona trochę na niego ponarzekała na znakomitym skądinąd Lemonade, on trochę się potłumaczył na słabszym 4:44, terapeutyczny album wspólny stanowi zamknięcie trylogii) opowiadają o tym, jak wspaniale prowadzą swój związek ku przyszłości, w której młodzi Carterowie będą klasą próżniaczą do piątego pokolenia, żyjąc z dywidendy od zysków przedsiębiorstwa rozrywkowego, które oni sami budowali na publicznym opowiadaniu o swoim związku. Rzeczywiście, jest w tym pozornie ekshibicjonistyczny gest robienia sztuki z własnego życia, tyle tylko, że w sposób bezpieczny i całkowicie podporządkowany rynkowi. O ile Lennon i Ono wykorzystywali swój związek do prowokacji obyczajowych i manifestacji społecznych, Carterowie ze swojego robią jednak bardziej telenowelę.

Nie krytykuję przy tym samej muzyki – w porównaniu z ofertą Lennona i Ono, artystycznie awangardową, skrajnie ocenianą, w większości (poza Double Fantasy) pozbawioną jakiegokolwiek potencjału sprzedażowego – bo ta jest starannie przygotowanym produktem, uśredniającym target obojga Carterów, z różnymi wyraźnymi odniesieniami do klasyki i komercyjnej współczesności hip-hopu, cykającymi hi-hatami, featuringiem Pharrella, udziałem teamu Cool & Dre i rapującą Beyoncé, ale pewną jednak przewagą stylu tej ostatniej. Osiągniętej głównie za sprawą siły jej wokali, czytelnej nawet w (dostępnej tu) wersji przepuszczonej przez Auto-tune. W całości słucha się tego przyjemnie, bezproblemowo, miło wraca i nic z tego nie zostaje, poza ewentualną zgagą po paru banałach dotyczących miłości (Black Effect). Nie drażni, nie zaskakuje, nie wywołuje wyrzutów sumienia, nie rozprasza, nie zniechęca do mozolnego pięcia się po drabinie hierarchii w korporacjach. I pozostaje na dziś idealną ścieżką dźwiękową dla snu klasy średniej o stabilizacji, większych pieniądzach, umacnianiu statusu, nowej limuzynie, wakacjach all inclusive, nieustającym rozwoju i mrzonek o tym, by awansować do tej klasy wyższej, zostawić swoim dzieciom świat, w którym nie będą musiały pracować w ogóle. A elementem, który nie pozwala tego wyśmiać, jest kwestia pionierskiego charakteru tej fortuny w świecie ciągle trudniejszym dla Afroamerykanów i ciągle stygmatyzującym. OK, miło, że kolejna po Jacksonie i Houston generacja dobrze zarabiających amerykańskich gwiazd nie musi nieustannie odczuwać swojego pochodzenia jako obciążenia. Choć prawdę mówiąc tyle się już o tym nasłuchałem, że jest to tylko kolejny element, który sprawia, że ziewać mi się chce na dźwięk tej płyty.

Bardzo mi miło z powodu idylli państwa Carterów. Powstała z niej płyta przyjemna, ale bardzo średnia. Tak obowiązkowa w swojej kumulacji gwiazdorskiego kapitału, że aż niekonieczna. No i trudno się przekonać do tego, że w historii zostanie na dłużej niż te – często chybione, ale ryzykowne – artystyczne ekstrawagancje Lennona i Ono. Choć słuchać się będzie lekkostrawnej płyty Carterów o wiele łatwiej – o ile już w ogóle musimy zestawiać te dwa światy z dwóch różnych epok rozwoju muzycznego przemysłu idei. W tej epoce jakby więcej w nim przemysłu, a idei mniej.

THE CARTERS EVERYTHING IS LOVE, Tidal/Sony 2018, 6/10