Epka na dzień, epka na noc
Hasło Jedna płyta dziennie zobowiązuje. Ale gdyby tak rozdzielić tę jedną na pół? Przyjmować częściej, ale w mniejszych dawkach? Jak z jedzeniem po przejściu na dietę albo ze spaniem w ciepłą noc. Epka na dzień i epka na wieczór – każda poniżej 30 minut, żeby nie obciążać systemu i zaliczyć w całości na przykład podczas podróży do pracy. Lekko, przyjemnie i niebanalnie.
Na dzienny zestaw nadaje się Perfume parokrotnie już wspominanej przeze mnie grupy Wand. Kalifornijskiej, choć powinna pochodzić z Australii, bo już chyba tylko w Australii traktują tak poważnie muzykę rockową. A formy, które proponują Cory Hanson i reszta, są zarazem zwięzłe i złożone. Mają też – poza wszechobecnym dziś psychodelicznym sosem, tutaj dość zawiesistym i ciężkim – tendencję do odjazdów w rock progresywny (o tym już wspominałem), albo przynajmniej w okolice art rocka z okolic Radiohead w okresie OK Computer (The Gift). Ale odjeżdżają z dużą dyscypliną, utykając w każdym utworze i riff, i refren, i charakterystyczne brzmienie, czasem jakiś efektowny dialog gitarowy (Pure Romance). Napisałem o Australii, bo niedaleko stąd do Pond, Tame Impala, a szczególnie King Gizzard. Od kalifornijskiej konkurencji (w rodzaju Thee Oh Sees) odróżnia Wand to, że są mniej skupieni na garażu i brudnej rockandrollowości. Ich brzmienie – także na Perfume – jest pełniejsze, mniej przesterowane, bliższe jednak formule klasycznego rocka. No i mało jest zespołów, które muzykę rockową traktują dziś z taką czułością. Gdyby nie słabszy, odstający od reszty Train Whistle, byłbym skłonny iść w górę z oceną. Utwór tytułowy to z kolei najmocniejszy powód, by tę płytę sobie kupić.
WAND Perfume, Drag City 2017, 7/10
W wypadku 22-minutowego The Long Sleep Jenny Hval wszystko wyjaśnia tytuł – to raczej muzyka na wieczór, choć specyficznie, bardzo konsekwentnie skonstruowana jako całość, bez niepotrzebnego elementu. Ale Norweżce wszystko ostatnio (przypomnijmy album Blood Bitch i całkiem niedawną premierę nagrań duetu Lost Girls) wychodzi. Tutaj zaczyna od piosenki, która w dość złożony sposób prowadzi nas od partii fortepianu w stylu Alice Coltrane w stronę prościutkiego popowego retro wspartego riffem jak z wczesnych nagrań Air. To jedna z bardziej banalnych, a zarazem najbardziej wdzięcznych rzeczy, jakie zrobiła. Intrygujące The Dreamer Is Everyone In Her Dream podąża z kolei w kierunku zagubienia się w dźwiękach i efektach, niczym w świecie muzycznym Arthura Russella (były już nawiązania do jego stylu na poprzedniej płycie). A w The Long Sleep wokalistka jest jak Grouper podczas długiego jam session z Terrym Rileyem, kończąc całą tę czteroutworową epkę (I Want To Tell You Somehting) dość rozbrajającym wyznaniem miłości do słuchacza, burzącym nagle czwartą ścianę w muzyce.
Jak zwykle u Hval mamy więc koncepcję, pewną całość, ale naprawdę szczelnie wypełnioną czysto muzycznymi pomysłami czwórki zaproszonych muzyków (Kyrre Laastad, Anja Lauvdal, Espen Reinertsen, Eivind Lønning). Poza nimi wracają tu znany z Lost Girls Håvard Volden oraz – jako producent – Lasse Marhaug. Bez przesytu w materii dźwiękowej, bez przegadania, lekko, z wrażeniem swobody. No i krótko.
JENNY HVAL The Long Sleep, Sacred Bones 2018, 8/10