Starsi o jednego Kozelka

Mark Kozelek jest z pewnością najlepszym spośród tych wykonawców, którym chętnie dopłaciłbym, by nagrywali nieco mniej. Najlepszym, bo dopłacałbym z dużym żalem, wiedząc, że rezygnuję z płyt, które będą trzymały niezły poziom średni. Nie potrafię też przestać ich kupować. W ciągu ośmiu lat istnienia Polifonii poświęciłem im siedem wpisów, nie licząc drobnych wzmianek i komentowania koncertów. Kozelek wydał przez ten czas 842 minut nowej muzyki, nie wliczając w to epek, singli i płyt koncertowych. Gdybym teraz chciał sobie urządzić powtórkę, trwałoby to cały dzień – ponad 14 godzin muzyki ciurkiem. Rośnie też średnia długość płyty – ta nowa trwa 88 minut i zajmuje dwie płyty kompaktowe, podobnie jak zeszłoroczny Common As Light And Love Are Red Valleys Of Blood. To dobry czas na pewne podsumowanie.

Poniżej lista albumów Kozelka lub jego Sun Kil Moon recenzowanych w tym czasie na blogu:

SUN KIL MOON Admiral Fell Premises, Caldo Verde 2010, 6/10
MARK KOZELEK & JIMMY LAVALLE, Perils From The Sea, Caldo Verde 2013, 8/10
SUN KIL MOON Benji, Caldo Verde 2014, 9/10
SUN KIL MOON Universal Themes, Caldo Verde 2015, 7/10
JESU/SUN KILL MOON Jesu/Sun Kil Moon, Caldo Verde 2016, 8/10
SUN KIL MOON Common As Light And Love Are Red Valleys Of Blood, Caldo Verde 2017, 8/10
JESU/SUN KIL MOON 30 Second to Decline of Planet Earth, Caldo Verde 2017, 8/10

Stworzyłem tę listę, a do tego jeszcze dokonałem powyższych obliczeń z pewnego prostego powodu. Otóż rytuałem stało się dla mnie mianowicie kupowanie Kozelka na CD, także dla tych dołączanych do wydań płytowych wielkich rozkładanych płacht gęsto zadrukowanych tekstami artysty. I z dużym rozczarowaniem przyjąłem fakt, że zamiast płachty dostałem tym razem dodatkową płytę. Nie mogłem więc podczas słuchania płyty zagłębić się w lekturze, no to liczyłem.

Płyta jest zatytułowana Mark Kozelek – zwykle taki gest oznacza nowe otwarcie lub chęć podsumowania twórczości. To pierwsze jakoś nie bardzo widzę. Co prawda rzecz jest dość kameralna – nagrywana przez Kozelka akompaniującego sobie tylko na gitarze, częściowo w studiu stworzonym naprędce w pokoju hotelowym – ale to te same łagodne ballady oparte na wpadających w naturalne zapętlenia liniach gitary i monotonnie podawanym, niekończącym się tekście. Ostatecznie więc typuję, że Kozelkowi znudziło się budowanie płyt na różnych sprawach widzianych z perspektywy własnych doświadczeń i postanowił stworzyć album tylko o sobie, tytułując go po prostu Mark Kozelek. Mamy dzięki temu już nie 100, ale 110 proc. Kozelka w Kozelku, a jedna z najważniejszych piosenek na płycie, ta z ciekawym porównaniem do Ariela Pinka (MK sugeruje, że gdyby były lata 70., Pink stałby się sławny jak Bowie, a on sam – jak Neil Young), nosi znamienny tytuł The Mark Kozelek Museum. Takie rzeczy to chyba tylko u tego autora. Który inny egomaniak napisałby piosenkę o szukaniu miejsca na własne muzeum? A jeśli już, to który napisałby ją z takim wdziękiem?

To jest ten moment, że – jeśli jeszcze tego nie zauważyliście – musicie sobie uświadomić, że piosenki Marka Kozelka są rodzajem dziennika. Że ta praca, trochę jak wypisywanie kolejnych liczb na płótnie przez Romana Opałkę, już się nie skończy. A przynajmniej nie za zgodą artysty. And here’s where the words for my new album had just ended / January 17th, 2018, United Airlines, seat 10D – zamyka się ten rozdział dzienników. Od 17 stycznia upłynęły 4 miesiące, więc jak nic jest już materiał na kolejny album. Można Kozelkami mierzyć upływ czasu. Nostalgiczny charakter większości tekstów na nowej płycie, znów pisanych z perspektywą 50-latka wracającego do swojej przeszłości, przypomina, że i swój własny wiek mógłbym odmierzać w Kozelkach.

To teraz już wiecie, dlaczego chciałbym dopłacać Kozelkowi, żeby nagrywał rzadziej? Oczywiście dlatego, że w mniejszym stopniu odczuwałbym wtedy upływ czasu.

Przy okazji odnotujmy jeszcze jedną uwagę, rzuconą w tym utworze o muzeum, jakby na odczepnego: No one could accuse me or Ariel Pink of ever being boring, przypieczętowaną tu rzeczywiście zaskakującym elementem – partią gitary w stylu Steve’a Howe’a z Yes i linijką I love you, Steve Howe, you inspired me. Odnotujmy też fakt, że każda próba wejścia w teksty i klimat muzyki Kozelka skutkuje naśladowaniem charakterystycznej dla niego galopady szczegółów. Człowiek zaczyna komentować, cytować (w tym momencie za Geniusem, a nie płachtą tekstów, niestety) i rzecz nie ma końca. Dlatego już teraz zakończę niniejszy tekst, banalnym stwierdzeniem, że to dobry Kozelek na średnim poziomie Kozelka z ostatnich lat.

MARK KOZELEK Mark Kozelek, Caldo Verde 2018, 7/10