Podbój świata via Węgry

Oto historia Marcina Maseckiego w pełni jej przewrotności. Wreszcie (zgodnie z moimi przewidywaniami, przypomnę) za sprawą zapomnianych przedwojennych szlagierów granych z Jankiem Młynarskim w ich Jazz Bandzie nawiązał kontakt z naprawdę szeroką publicznością i niemal jednocześnie w swój bardzo przewrotny sposób podbija tzw. rynki zagraniczne. Robi to, wożąc drewno do lasu, czyli – jak już pisałem – prezentując Amerykanom program oparty na ragtime’ach. Z całkiem niezłym skutkiem (patrz wideo pod wpisem). Ale płytę, której ten koncertowy program towarzyszy, wydaje w Budapeszcie, w barwach cenionej, ale jednak zaskakującej jako wybór BMC Records. Tekst wprowadzający – chyba najlepszy, jaki towarzyszył dotąd nagraniom Maseckiego – napisał z kolei dziennikarz hiszpańskiego „El País” Yahvé M. de la Cavada. Mamy więc sytuację taką, że najlepiej wprowadza w ragtime’ową twórczość Maseckiego hiszpański dziennikarz, po angielsku, ale z tłumaczeniem na węgierski, na płycie dostępnej w Polsce z importu. Tu gdzieś mamy za sobą największe problemy poznawcze. Dalej to już świetna sytuacja na majówkę, a może i na Dzień Flagi.

Ragtime duetu Marcin Masecki & Jerzy Rogiewicz to album z kategorii przyjemnych prostotą podstawowej dla amerykańskiego jazzu tytułowej formy, która kiedyś – jak mówi Masecki – pchnęła go w ogóle w kierunku zainteresowania muzyką. I jest kolejnym odcinkiem odwróconej chronologii rozwoju jazzu, którą pianista proponuje od jakiegoś czasu. Najpierw Profesjonalizm z graniem brzmieniem tużpowojennym, później Jazz Band z polskimi latami 30., a teraz już bardziej nowojorskie lata 20., a nawet wcześniej, bo styl, do którego odwołuje się Masecki, stride, wypracował m.in. James P. Johnson jeszcze w czasach I wojny światowej. Ten sposób grania, z naprzemienną pracą lewej i prawej ręki, świetnie rymuje się z rytmicznym, nerwowym stylem solowych utworów Maseckiego, co zostało tutaj wykorzystane – kompozycje własne są przeplatane ragtime’owymi wersjami piosenek polskich i amerykańskich autorów (wraca znana z wersji Jazz Bandu New York Baby Fanny Gordon, są utwory Harolda Arlena i Harry’ego Aksta). De la Cavada zestawia tę pianistykę ze stylem Theloniousa Monka, odnajdując też różne wschodnioeuropejskie cechy w utworach Maseckiego, z których na mnie z kolei największe wrażenie zrobiło zwolnione do granic możliwości Langsam. Prawdziwy eksperyment, który testuje, jak bardzo można zmienić tempo rozpoznawalnej formuły gatunkowej, żeby jeszcze dało się ją rozpoznać.

Langsam to przy tym jedno z dużych wyzwań dla towarzyszącego Maseckiemu Jerzego Rogiewcza, który jest nieco cichszym, ale równorzędnym bohaterem płyty. Tutaj właśnie chleb odbiera mi hiszpański kolega krytyk, który zauważa, jak precyzyjnie perkusista musi podążać za tempem pianisty. Pojawia się nawet określenie rodzaj brata syjamskiego. Jest w tym coś – choćby dlatego, że Rogiewicz jest uczestnikiem wszystkich tych retrojazzowych przedsięwzięć (włącznie z mniej pasującymi do tej serii Polonezami, które pod względem inspiracji czerpały już z XIX wieku, zarówno w warstwie polonezowej, jak i marszowej), poza tym wnosi ten sam trudny do zdefiniowania składnik paradoksalny, ze świata ni to absolutnej powagi, ni to zgrywy, ni to estradowej widowiskowości, ni to skromnej subtelności. Zaraz, to może dałoby się to po prostu nazwać mistrzowską normalnością? Nawet prosty, czteroelementowy zestaw perkusyjny Rogiewicza stanowi godne towarzystwo dla pianina Maseckiego. Od pierwszych do ostatnich taktów będziemy pamiętać, że to oni.

Mamy więc przelot przez przebojowe, koktajlowe cacka w rodzaju New York Baby czy napisanego przez Arlena Between the Devil and the Deep Blue Sea, przeplatanych wyjściami Maseckiego w kierunku jego nieźle już znanej solowej pianistyki, które jednak nie tracą ani tempa, ani tanecznego charakteru całości. A tę całość zaczyna i kończy, spinając ją swoistą klamrą, krótkie wejście organów. Na marginesie, jako rodzaj post scriptum, dostajemy 12-minutową solową improwizację Maseckiego z amsterdamskiego Bimhuis, trochę przeskalowaną w stosunku do bardzo oszczędnej reszty. Mam wątpliwość, czy niezbędną akurat w tym momencie, ale to w sumie jedyna wątpliwość, jaką udało mi się z siebie wygenerować podczas kilku bardzo przyjemnych majówkowych odsłuchów przy oknie szeroko otwartym na pustą Warszawę.

MARCIN MASECKI & JERZY ROGIEWICZ Ragtime, BMC 2018, 7-8/10