60 tysięcy kroków

Tyle mniej więcej – co wiadomo dzięki stosownym aplikacjom i kuluarowej wymianie opinii – trzeba było przejść, a czasem nawet przebiec na trzydniowym poznańskim Spring Breaku. Co daje jakieś 50 km chodzenia między polskimi i zagranicznymi występami muzycznymi – z reguły tylko po to, żeby się później dowiedzieć, że koncert dnia odbywał się tak naprawdę po drugiej stronie miasta. Ale jest to przyjemność, dla której wiele sobie można odpuścić. W tym roku wyrzeczeń było wyjątkowo dużo, bo doszedł do nich dla jednych Unsound x Up To Date, dla innych Record Store Day, a dla pozostałych – koncert Taconafide, prawdopodobnie pierwsza w Polsce impreza, na której liczba smartfonów streamujących do internetu występ dogoniła liczbę słuchających. Mam nawet stosowną stopklatkę z YouTube’a, to się pochwalę:

Ale na Spring Breaku (który osobiście śledziłem w 2/3) też były zaskoczenia, gorące tematy i chwile grozy. Tę ostatnią zapewniła grupa Bokka, której dzień wcześniej spalił się bus i znaczna część sprzętu (na szczęście nikt z muzyków i ekipy nie ucierpiał), a która mimo wszystko zagrała jeden z serii pełnych suspensu koncertów na finał imprezy. Piszę o suspensie, bo do ostatniej chwili nie było wiadomo, że special guest to grupa Muchy, nie było też pewności co do tego, czy nazwa Umrzesz to poboczny projekt grupy Happysad. Nazwa ta zresztą idealnie wpisywała się w festiwalowy trójkąt bermudzki, który wypatrzyłem w sobotnim programie: Żal, Lęk, Umrzesz. Nie udało mi się niestety przeżyć koncertów całego trójkąta, ale jest – jak sądzę – część większej złowróżbnej tendencji, którą w tej sferze wyznaczają gdańskie zespoły Nagrobki i Trupa Trupa. Nie rozładowywały tej atmosfery nazwy innych gości ostatniego dnia imprezy: Dead Time i Dom Zły (który notabene grał tuż po Arku Jakubiku – taki cykl wewnętrzny dla fanów Smarzowskiego). Jeśli dodać do tego świetne koncerty Stefana Wesołowskiego, a dwie godziny później Nanook Of The North – dekadencji, ponuractwa i melancholii było niemało. Poniżej z kolei materialny dowód pożaru w busie Bokki:

Każdy miał swój Spring Break, pewnie bardziej jeszcze niż to bywa na Offie czy Open’erze. Jeśli wierzyć dziennikarskiej giełdzie (bo żadnego z tych koncertów nie widziałem) wyróżniały się zagraniczne zespoły My Baby (Holandia) i Shortparis (Rosja). Dyskutowano jednak głównie o radiowym sukcesie singla Dym Baranovskiego. Olbrzymie wrażenie zrobił Jan Emil Młynarski w solowym koncercie niedługo po dobrze przyjętym występie Jazz Bandu Młynarski-Masecki. Pożałowałem tego kameralnego solowego setu, bo grający o tej samej porze Pro8l3m zabrzmiał – jak na swoją ofertę – nieco bezbarwnie, może za sprawą niezbyt mocnego nagłośnienia. Choć sądząc po głosach z publiczności rozczarowaniem mógł być też koncert O.S.T.R.-a na otwartym powietrzu – w sensie odtworzenia nowego materiału. Niby ta część nowego materiału, którą zdążyłem usłyszeć, sprawdzała się przy tym potężnym nagłośnieniu nieco lepiej niż na płycie, ale przypomnę tylko, ze O.S.T.R. był jednym z pierwszych polskich raperów, którzy jeździli z zespołami grającymi na żywo. Tutaj praktykował takie podejście Grubson. Z wykonawców, których widziałem w mniejszych klubach chociaż przez 15 minut (SB to głównie showcase’owe, półgodzinne sety), warto wspomnieć niezły występ M8N, nieźle rokujące Evvolves, jeszcze lepiej radzący sobie duet Żal, mającą pewne problemy z koncertową wersją trudnego płytowego materiału Sorję Morję, a także – pewny za każdym razem – duet Maniucha i Ksawery, który świetnie wpasował się w klimat klubu Pies Andaluzyjski (vide amatorskie foto poniżej). Widziałem też grupę Cyrk Deriglasoff – ta ma szanse podbić duże studenckie – i nie tylko – imprezy swoją energetyczną, ludyczną i brawurowo graną wersją melodyjnego punka na podzespołach projektu Yugopolis (jest sekcja dęta), jazzowymi naleciałościami i broniącymi całość przed estetycznym kolapsem dobrymi tekstami lidera.

Największym pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie warszawska formacja P. Unity (o której nagraniach pisałem rok temu). Dziewięcioosobowa orkiestra funkowo-soulowo-jazzowa, grająca z zapałem dzisiejszych muzyków skupionych wokół Daptone, z energią Jamiroquai i wdziękiem Prince’a – to mi przypomniało po raz kolejny, że poznańska impreza ma sens w pierwszej kolejności jako prezentacja umiejętności żywego grania, które często nie doganiają pomysłów z płyt. W tym wypadku było akurat odwrotnie. Co więcej, występ miał drugi plan – P. Unity zadedykowali go Prince’owi, który zmarł dokładnie dwa lata wcześniej. Otóż ja dokładnie dwa lata wcześniej byłem na Spring Breaku, na tej samej Scenie Na Piętrze (!) i tam od kolegów z „Wyborczej”, w tym nieżyjącego już Roberta Sankowskiego (którego bardzo brakuje na takich imprezach), dowiedziałem się o śmierci Prince’a. W tym roku podczas Spring Breaku zmarła gwiazda EDM, Avicii. Niby już niezbyt mi bliski artysta, ale aż się boję Spring Breaku za rok. Jak to było? Lęk, Żal i Umrzesz.

Wyrazy uznania dla wszystkich wykonawców, dzięki dla organizatorów, pozdrowienia dla wszystkich napotkanych delegatów i widzów (szczególne za to rzucone w Psie Andaluzyjskim zdjęcie HCH było największym błędem dobrej zmiany, które nie oddaje wprawdzie dokładnie stanu rzeczy, ale miłe było). Dzięki także dla Mariusza Leśniewskiego, Marcina Sonnenberga i Mariusza Szypury, czyli moich panelistów, z którymi fantastycznie dyskutowało się o grach i muzyce o dość abstrakcyjnej porannej porze. Ogólnie dużo sympatycznych spotkań, podczas których widzę u siebie postępujące zaległości w tym, co showcase’owy świat (warto zwrócić uwagę na coraz mocniejsze międzynarodowe aspekty imprezy) brzydko nazywa networkingiem. Więc przepraszam wszystkich, którym nie poświęciłem więcej czasu w pogoni za tzw. kronikarskim obowiązkiem, choć i z tego ostatniego też pewnie wywiązuję się coraz gorzej. Mam za to – poza prośbą o odrobinę litości dla biegających dziennikarzy – jedną propozycję na przyszły rok: może by tak się zająć (nie wiem tylko, za czyje fundusze, bo obecny na festiwalu IAM zajmuje się eksportem, a nie re-importem) polskimi muzycznymi ekspatami, szczególnie na Wyspach Brytyjskich? Bo jest ich ostatnio dużo i robią ciekawe rzeczy – jak londyński duet Kompozyt tworzący muzykę między ambientem a dubowym techno, którym chciałbym się pożegnać, żeby ten wpis miał jakąś skromną dodatkową wartość dodaną w stosunku do tej całej dorocznej wartości dodanej, jaką polskiej scenie muzycznej przynosi Spring Break.