Jadą po krytykach

Trochę za dużo się już zrobiło tego karcenia dziennikarzy za recenzje, nie sądzicie? Pierwsza próba, ta z Rafałem Brzozowskim i przeprosinami, które musiał opublikować portal Interia za to, że m.in. zarzucił wokaliście brak talentu i bycie oślizłym jak galaretka, była jeszcze na swój sposób pouczająca. Wiele osób poznało dzięki temu Brzozowskiego – i od razu od najgorszej strony. Bo nie dość, że przeczytali te omówienia recenzji, to jeszcze poznali sytuację, która bardziej niż z talentem artystycznym kojarzy się z pretensją i brakiem dystansu. Ostatecznie Brzozowski opublikował na oficjalnym profilu FB nawet rodzaj tłumaczenia swoich intencji (cytuję: Osobiście bardzo szanuję pracę dziennikarską i konstruktywną krytykę, gdyż pozwala ona rozwijać się we właściwym kierunku), co jednak nie bardzo poprawiło jego sytuację. Jakkolwiek oceniać te sformułowania (moim zdaniem galaretka to celna krytyka, beztalencie niestety sąd może uznać za atak na dobre imię, bo jeśli artysta żyje z tego, co robi, dalej będzie mógł udowadniać, że ma w tym kierunku talent), był to dość spektakularny przykład wizerunkowego samobója ze strony wokalisty. Moim zdaniem – jak kazała dodawać moja ulubiona sędzia z serialu Żona idealna. A teraz do tego wszystkiego doszedł Taco.

Taconafide, którzy wypuszczają kolejne single w tempie doganiającym moje wpisy na blogu, a za chwilę wydadzą płytę, która osiągami pewnie wszystkich przegoni, wczoraj wrzucili do sieci kawałek Kryptowaluty, w którym też jadą po Interii: Ziomki z Interii pisały recenzję, nim album do końca został wysłuchany. Jest to – powiedzmy od razu jasno i wyraźnie – zupełnie inny poziom niż akcja Brzozowskiego. No ale traf chciał, że portal ten sam. Jak wykazało szybkie śledztwo wewnętrzne, mogło chodzić o to, że Taco dostał łupnia w recenzji Rafała Samborskiego, a Quebo od Marcina Flinta. Warto w tym momencie podlinkować pierwszą i drugą z recenzji. Nie dlatego, żebym się z nimi zgadzał (chociaż powiedzmy to: z pierwszą tylko częściowo, z drugą właściwie w całości). Ale dlatego, że dziennikarze w Interii i w kilku jeszcze miejscach w tym pustynnym krajobrazie prasowym piszą te teksty z podziwu godną regularnością, chce im się słuchać tych płyt – właśnie do końca, co czasem nawet nie ma sensu – a potem dostają za to tyle, że raper by za to jednego rymu nie złożył. Rozumiem, że czasem te recenzje mogą być przykre, ale prawdę mówiąc wolałbym złe słowo od recenzenta z portali niż komplement od jakiegoś egzaltowanego dzieciaka w komentarzach pod klipem na YouTube – czułbym się mniej zażenowany. Tymczasem model biznesowy pcha nas w stronę tych komentarzy jednak (te są zresztą tematem na osobny wpis, który jeszcze kiedyś opublikuję).

Tak sobie myślę, że gdyby tak płyta jednak została wysłuchana przed napisaniem tekstu (a udowodnić, że nie została, jest piekielnie trudno), to można by było, czysto hipotetycznie, wysłać do raperów żądanie sprostowania nieprawdziwej informacji (szkodzi dobremu imieniu portalu – z którym nie mam żadnych umów ani konszachtów – i samych ziomków, czyli autorów) o nieprzesłuchaniu. Właściwie to byłyby większe szanse na prawne przeforsowanie takiego rozwiązania niż w wypadku tej uwagi o Brzozowskim jako o beztalenciu. Moim zdaniem, oczywiście. Gdzie takie sprostowanie miałoby zostać opublikowane? W piątym singlu byłoby na miejscu, no, przy takim tempie to może w szóstym. Pozostaje kwestia tego, że sąd mógłby nie uznać kawałka hiphopowego za utwór dziennikarski, ale ja bym tu zagrał historyczną kartą pionierów i powołał się na cytat z Chucka D o tym, że hip hop to CNN czarnych Amerykanów. Bo każdy głupi bloger z paroma tysiącami odbiorców albo portalowy recenzent z kilkudziesięcioma tysiącami jest nadawcą, a raper z paromilionową widownią to już nie? Tak, wiem, działalność artystyczna, licentia poetica. To może zamieńmy się rolami i rymujmy te nasze recenzje, wtedy te wszystkie galaretki będą jak z żelbetu, nie do zasądzenia. Ale tak naprawdę to przecież każdy recenzent wie, że pisze się z potrzeby serca, a płacą w tej krytyczno-muzycznej branży głównie za to, żeby się samemu nie nagrywało płyt. Bo przy tej nadprodukcji nagrań jest to – prawdę mówiąc – pierwsza rzecz, za jaką rzeczywiście warto ludziom płacić.

A skoro już jestem dziś przy autotematyzmie i krytyce, to polecam najnowszy rapowy podcast CGM, którego jestem stałym widzem, a którego uczestnicy przekonują – w całkiem sensowny sposób, choć nie zgadzam się z ogólną konkluzją – do nieco innego spojrzenia na album Synów. Krytyka ma sens. Choć w tym wypadku bez galaretki.

Nie byłbym sobą, gdybym nie dołączył do tego choćby krótkiej noty o płycie, której warto posłuchać. Powyższy temat był gorący, więc rzecz bardziej na schłodzenie emocji – chodzi o dronowy, medytacyjny, refleksyjny, ale bardzo bogaty i wielowarstwowy trzeci album dwóch ziomków z Włoch. Duet Amuleto pojawił się wcześniej m.in. na obszernym boksie wytwórni Die Schachtel z włoską muzyką improwizowaną, który doczekał się recenzji w najważniejszych magazynach zajmujących się sceną awangardową. Biorąc pod uwagę schemat hiphopowy – same podkłady, w dodatku bez beatu. Francesco Dillon i Riccardo Wanke używają do tworzenia tych dronów odpowiednio wiolonczeli i gitary, czyli swoich głównych instrumentów, a do tego harmonium, które nadaje części materiału rytu bardzo tradycyjnego, nawiązującego do hinduskich rag, a wreszcie różnych urządzeń elektronicznych i nagrań terenowych. Tramwaje robią spring reverby itd. – pamiętacie jeszcze pewnie linijkę Synów. A te nagrania powstawały m.in. w Lizbonie, gdzie takich spring reverbów nie brak i gdzie autorzy znaleźli na pchlim targu stare fotografie z początku XX wieku, które posłużyły za inspirację. Idąc tym tropem czasowym, włoscy autorzy biorą na warsztat muzykę Gustava Mahlera, a dokładniej – wykorzystaną przez niego w II Symfonii, a napisaną w 1892 r. pieśń Urlicht. Dronowa, hipnotyzująca muzyka staje się więc wehikułem dla powolnej, nostalgicznej podróży w atmosferę końca starych czasów. A zmieniające się brzmienia i nastroje przechodzące od ekspresyjnej, zniekształconej ściany dźwięku, od wspomaganego elektroniką dramatyzmu, po delikatne, liryczne i lekko tylko nadpsute – jak postarzone zdjęcia – partie wiolonczeli są wystarczającym paliwem, żeby tę podróż odbyć.

Choć właściwie to w tym wypadku można pisać recenzję, nim album został do końca wysłuchany. I mogłaby to nawet być, trzeba dodać, całkiem sensowna recenzja. Moim zdaniem.

AMULETO Misztériumok, three:four 2018, 7/10