Kosmiczne LEModie

Nie wiem, czy Stanisław Lem kiedykolwiek czekał na muzykę inspirowaną swoją prozą, osobiście wątpię. A już na pewno nie na taką opartą na repertuarze bardziej współczesnym niż lata 60. Po jego śmierci przyszły w każdym razie i współczesne opery, i utwory rapowane, i muzyczne słuchowiska. Ale ja tam czekałem od dawna na space-rockowe czy też elektroniczno-rockowe podjęcie tematu, zgodnie z własnym, powziętym nieco ponad 20 lat temu postanowieniem, żeby elementów i wpływów science fiction w muzyce szukać odtąd stale i obsesyjnie, choćby i nie zważając na poziom muzyczny znalezisk. Uspokoiłbym się, wiedząc o tym, że w roku 2018 krakowska firma płytowa – jakżeby inaczej – co i raz wydawać będzie albumy polskich podmiotów wykonawczych interesujących się żywo SF. Ale gdyby mi ktoś powiedział, że będzie sporo o Lemie, tobym się mimo wszystko zdziwił.

Space rock wyobrażałem sobie wtedy tak jak w powyższym tekście w opublikowanym w „Nowej Fantastyce” – jako galopadę przykładów z Hawkwindu i okolic, z grupy Eloy, Genesis i innych prog-rockowców, a wreszcie paru nowszych zespołów o charakterze „cyberpunkowym” i Polaków, którzy nawiązywali do prozy Vonneguta albo Ursuli Le Guin. O twórczości Richarda Pinhasa miałem jeszcze dość blade pojęcie, choć już na okładkach jego zespołu Heldon było widać, że jest obsesjonatem SF. I to w stylu bardziej „francuskim”, mocno ukąszonym fantastyczno-naukową nową falą lat 70., z tymi charakterystycznymi, lustrzanymi okładkami książek kolekcji Ailleurs et demain, które robiły z poszczególnych tytułów literaturę bardziej wzniosłą i mainstreamową. Gdybym już wtedy wiedział, że Pinhas znał się z Philipem K. Dickiem, korespondował z nim (taśmy z nagraniami jego głosu wykorzystał później we własnej muzyce) i pasjonował, bardziej stanowczo przebijałbym się przez dyskografię Francuza. Dziś, kiedy wszystko jest dużo łatwiejsze i bardziej oczywiste, ta dyskografia przyszła sama, w postaci płyty wydanej w Polsce, a powstałej na bazie koncertu zagranego również w Polsce, zresztą także w Krakowie – na Unsoundzie, w roku 2014. Duet Kapital (Rafał Iwański/Kuba Ziołek) pracuje tu z Pinhasem – ten występuje w roli gitarzysty, zresztą bardzo charakterystycznej – nad współczesną, kosmiczną wizją psychodelii o kierunku wyraźnie bardziej humanistycznym niż ścisłym. Czyli przenika tu sporo z muzyki zarówno Ziołka, jak i Iwańskiego, których interesują w muzyce wątki filozoficzne. A pamiętajmy, że i Pinhas jest gruntownie wykształconym filozofem z doktoratem na Sorbonie. Są to więc światy bardzo bliskie – ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Tytułowego Flux rozwijanego niczym utwór elektroniczny ze starej, niemieckiej szkoły posłuchać trzeba – podobnie jak kończącego album utworu Terminus. Nie jest to może ani szczytowe osiągnięcie duetu Kapital (który do Lema już się zresztą odnosił), ani wyróżniający się moment w działaniach płodnego ostatnio Pinhasa, ale ciągle rzecz bardzo hipnotyzująca. Zmieniły się tylko realia – rock kosmiczny pojawia się w najróżniejszych odmianach cały czas, ale bardziej jako gatunek patrzący z sentymentem na utraconą przyszłość, a nie przyszłość obiecaną. Polacy to akurat rozumieją, zresztą – czy to z krytyką ludzkiej natury w pisarstwie Lema, czy to w ponurych obrazach ludzkiej społeczności u Zajdla – nam było zawsze bliżej do mrocznych wizji.

Z tą można się skonfrontować na żywo, bo cały zestaw polsko-francuskiego 2+1 rusza pojutrze w trasę, podczas której zawędruje między innymi do warszawskiej siedziby FInA na Wałbrzyską – już w najbliższy piątek. Sam jestem ogromnie ciekaw, jak ta długa – bo rozłożona na niemal cztery lata – praca nad płytową wersją materiału koncertowego wpłynie na to, co zespół ma do pokazania na żywo.

KAPITAL & RICHARD PINHAS Flux, Instant Classic 2018, 7/10

Z tych samych powodów, o których było powyżej, bardzo mi blisko do kosmicznego sentymentalizmu, podszytego niemożliwością – bo płyta nosi ironiczny dość, a dla niektórych (biorąc pod uwagę postać naszego peerelowskiego kosmonauty) nawet polityczny tytuł Polish Space Program – które prezentuje trio Xenony. I o ile w całości ich drugi album nie do końca mnie porwał, to punkt wyjścia uważam za błyskotliwy, a Ziemię, utwór, który wydawnictwo promował, za bliskie ideału muzyczne dotknięcie podejmowanego przez Lema problemu wyjęcia z własnego życiowego kontekstu – czyli coś w stylu „piosenkizacji” Powrotu z gwiazd. Do tego dochodzi – z oczywistych skojarzeń – Phil K z jakimś lekkim odniesieniem do Vangelisowskiej przestrzeni Blade Runnera, a przede wszystkim końcowe Fiasko. Wyróżnia się jeszcze rozimprowizowane Słońce, chyba najbardziej kompatybilne z działaniami duetu Kapital z Pinhasem, ale ze śladem noworomantycznej wrażliwości w melodiach.

Nie muszę chyba dodawać, że to wszystko muzyka na syntezatory, w wersji bardzo analogowej i bardzo retro (nie należy tego stawiać na półce daleko od Pin Park, choć utwory Xenonów mają zdecydowanie bardziej piosenkowy charakter), z wyczuciem stylu i brzmienia, gubiąca się tylko momentami na poziomie pomysłów na kompozycje. Trio w składzie Piotr Bukowski, Paweł Bebech i Karol Koszniec (dwóch z nich to członkowie Dużego Jacka) chętnie usłyszę jednak na kolejnym wydawnictwie. Bo właśnie gdzieś tutaj górą nad chłodną oceną muzyczną bierze obsesja zasygnalizowana na początku wpisu. Słowem: nie jestem w stanie tego słuchać bezkrytycznie, ale tym bardziej nie jestem w stanie do tego podejść bez emocji.

XENONY Polish Space Program, Instant Classic 2018, 6-7/10