Przełomowe Oscary dla muzyki?
Noc z niedzieli na poniedziałek będzie interesująca dla miłośników filmu? Nie tylko. Oscary, przy całej swej siermiędze i oczywistościach, są w tym roku ciekawe, bo mogą ponad dotychczasową miarę wypromować dwa poważne nazwiska z kręgu ciekawej sceny muzycznej ostatnich lat. Najkrócej mówiąc: wyjątkową szansę na zdobycie Oscara mają Jonny Greenwood i Sufjan Stevens. To jak, robi się już trochę ciekawiej?
To nie jest miejsce, gdzie znajdziecie oscarowe oceny pisane z perspektywy fana filmów. Co nie przeszkadzało mi przed rokiem wypowiadać się o części kategorii. Rok w fabułach długometrażowych nie był lepszy. Mnie najbardziej do gustu przypadły dwa filmy: Uciekaj! i Dunkierka. I biorąc pod uwagę to, że jeden jest kapitalną grą pomiędzy konwencjami, a drugi bazuje na kapitalnej formie, nie jest to werdykt szczególnie optymistyczny. Tym bardziej, że zawodów po drodze było dużo – widziałem niemal wszystkie nominowane do Oscarów filmy (zostały jeszcze dwa do nadrobienia w weekend) i jest wśród nich parę wyborów dla mnie jednak nie do końca uzasadnionych, w tym film trzymający się głównie na trójce aktorów (Trzy billboardy za Ebbing, Missouri – nie zmienia to faktu, że Frances McDormand należy się Oscar) i film, który się trzyma, o zgrozo, tylko na jednym aktorze (Czas mroku). Choć oczywiście prawie każdy z nominowanych byłoby za co pochwalić.
Mam też tezę ogólną, którą mogę sprzedać moim kolegom, profesjonalnie obserwującym świat kina. Otóż z roku na rok film w wydaniu Oscarowym staje się coraz bardziej miejscem, w którym Ameryka opowiada światu o swoich problemach, które w tym natężeniu albo w tym kształcie nie występują nigdzie indziej. Z tej perspektywy cała Ameryka to jedno wielkie miasteczko filmowe, któremu reszta świata płaci za to, że jest takie, jakie jest, i żeby sobie na to popatrzeć. Weźmy Ebbing… – film, którego remake w żadnych innych warunkach nie miałby pewnie sensu. Albo Uciekaj! – film o obawach, które mogły się narodzić tylko w jednym konkretnym kraju. Albo The Florida Project. Podejrzewam, że to samo dotyczy Ja, Tonya, ale tego jeszcze akurat nie widziałem. Nie mówię, że to nudne – w końcu nauczyliśmy się żyć Ameryką w kulturze popularnej przez ostatnich sto lat. Ale jest w tym coś dziwnego.
Swoje oscarowe typy na łamach „Polityki” przedstawił już Janusz Wróblewski. Ja dodam słowo o muzyce. Kategorie są – jak zwykle – dwie.
Pierwsza to Oryginalna muzyka filmowa. Nominowani: Hans Zimmer za Dunkierkę, Jonny Greenwood za Nić widmo, Alexandre Desplat za Kształt wody, John Williams za Ostatniego jedi, no i Carter Burwell za Trzy billboardy…. Zacznijmy od tego ostatniego – nie brałbym go w ogóle pod uwagę, bo to zasłużony, ale rzadko nagradzany kompozytor w wieku przedemerytalnym, gdyby nie bardzo zgrabna ścieżka do Carol przed dwoma laty, która przegrała wtedy z wielkim powrotem Ennio Morricone. Muzyka do Billboardów… nie zalicza się jednak do tej samej kategorii. Williamsa nie wolno nie doceniać, jako najczęściej nominowanego oscarowego kompozytora ever, ale za poprzednią część Gwiezdnych wojen nagrody nie dostał, więc i teraz raczej mu to nie grozi. Poza tym oczywiście od strony artystycznej byłby to – z całym szacunkiem dla jego dorobku – absurd. Poważniej brzmi kandydatura Desplat, który nominacji ma na pęczki, a nagrodę dotąd tylko jedną (akurat za Kształt wody kolejna mu się, moim zdaniem, nie należy). W bardzo podobnej sytuacji jest kolejny wyjadacz, Hans Zimmer, który w tym samym roku odbił przecież także – jak pamiętamy – ścieżkę dźwiękową Blade Runnera 2049 Jóhannowi Jóhannssonowi (ten już, niestety, Oscara nie dostanie – a zasłużył). Z tej dwójki obstawiałbym Zimmera, bo muzyka – jakkolwiek specyficznie traktować ten niepokojący, dronowy soundtrack – wypełnia Dunkierkę prawie w całości. I pozostawia duże wrażenie – pod warunkiem, że pozostaje skojarzona z obrazkiem. Ale o tym tu mówimy.
Zostaje Greenwood. I tu paradoks, bo o ile jego wejście w świat muzyki filmowej dawało duże nadzieje na jakieś nowe pomysły, to akurat ścieżka do Nici widmo jest bodaj najbardziej klasycznym soundtrackiem, jaki napisał. Ba, jest podróżą po różnych zaułkach muzyki poważnej – od Bacha, przez Schuberta, po Debussy’ego i Reicha. Z bardzo czytelnymi odniesieniami (I’ll Follow Tomorrow to Debussy, Sandalwood I – Reich, Schuberta mamy w kilku momentach w solowych partiach na skrzypce, których Greenwood pisze tu sporo) do muzyki poszczególnych kompozytorów, swoich ulubieńców. Temat Phantom Thread jest niezły, ale bardzo klasyczny, powiedziałbym nawet, że wśród wszystkich nominowanych filmów najbardziej. To już nie ten moment, by się podniecać tym, że gitarzysta Radiohead potrafi napisać zgrabny utwór na orkiestrę symfoniczną. Ale zarazem może wygrać, jeśli rozłożą się głosy na konkurentów, przed czym sam, jako miłośnik Radiohead, chyba bym się jednak przed tym szczególnie nie wzbraniał.
Nagrodę dostanie: Obstawiałbym Hansa Zimmera, który miał znakomity rok, lubią go w Hollywood, swojego jedynego Oscara zdobył w roku 1994 (Król Lew), a na nagrodę za całokształt pewnie trochę za wcześnie. Ale jeśli nie, to może i Greenwood – byłoby to jakieś przełamanie i ciekawa sytuacja.
Powinien dostać: Nie mam w tym roku wyraźnego faworyta i po zwycięstwie któregokolwiek z powyższych nie będę zgrzytał zębami. Greenwood byłby na dalszą metę ciekawszym wyborem i są w tym potężnym zestawie utworów momenty. Poza filmem (o czym już zresztą pisałem) ścieżka Zimmera jest mniej użyteczna. Więc jeśli już muszę: Greenwood.
Druga kategoria to Piosenka. Nominowani: pościelowa Mighty River Mary J. Blige (Mudbound), marzycielska Mystery of Love Sufjana Stevensa (Tamte noce, tamte dni), przebojowa Remember Me z filmu Coco, następnie Stand Up For Something Diane Warren z Commonem (Marshall) i wreszcie This Is Me (śpiewane przez Kealę Settle) z filmu Król rozrywki. Tutaj wybór jest prostszy. Song Blige jest okropny w swoim schemacie soulowej ballady, Stand Up For Something – nieznośnie wręcz banalny, ale dopiero This Is Me jest esencją tego, czego nie znoszę w filmowych piosenkach – jest siłowym, pretensjonalnym i po aktorsku śpiewanym hymnem, który w stosownym momencie ma wyłudzić łzę wzruszenia, gdy reżyserowi ani aktorom się nie udało. Z całym szacunkiem dla filmu, bo akurat tego nie widziałem. Zostaje Remember Me – niestety, latynoskie przeboje w tym sezonie mają się na tyle dobrze, a film Pixara (byłby wysoko na mojej liście filmów roku) na tyle łatwo zapamiętać, że może wygrać właśnie ta piosenka. Chociaż mnie ucieszyłoby tylko zwycięstwo delikatnego i finezyjnego Mystery of Love, w którym Sufjan Stevens nie wychodzi z autorskiej, proponowanej przez lata konwencji. Z drugiej strony – jeśli ktoś widział film, ten być może zgodzi się ze mną, że Visions of Gideon było jeszcze lepsze.
Nagrodę dostanie: Obawiam się, że jednak Remember Me. I nie będzie to w tym roku jedyna nagroda dla Coco.
Powinien dostać: Sufjan Stevens. Film Call Me by Your Name, w sumie zaskakująco zwyczajny romans jak na historię, którą opowiada, nie doczeka się pewnie wielu innych trofeów (szanse ma Timothée Chalamet, ale raczej nie wygra z Garym Oldmanem), ale mam dla niego sporo sympatii – dość już wycierpiał, szczególnie w Polsce, gdzie dystrybutor dał mu przypadkowy i niemożliwy do zapamiętania tytuł, który powtarzać żal. Piosenki można sobie powtarzać raz za razem. Bez żalu.
JONNY GREENWOOD Phantom Thread OST, Nonesuch 2018, 7/10